25 czerwca 2010

Rozdział 33, Szpitalnie (9) czyli o tym, że człowiek może być przedmiotem

Wyjeżdżamy do góry. Szyny przywołujące windę do porządku pozwalają nam zatrzymać się najwyżej. Szczęśliwy po bezbolesnym zabiegu nagle zdałem sobie sprawę, że jestem wciąż rzeczą. Na wpół nieruchomą rzeczą. W tym przypadku myśl była bezradna i nie miała wpływu na przebieg członków. W takim stanie zostałem dostarczony do sali, gdzie przywitał mnie monolog wciąż aktywnego telewizora. Gdy podjechaliśmy do łóżka, zostałem poproszony o to, by za pomocą rąk przerzucić nieruchomą rzecz, która wciąż była mną. Oparłem się bezpiecznie o białą płaszczyznę i pociągnąłem za sobą zastygłe ciało. Naskoczyło za mną i ułożyło się bezpiecznie pośrodku. Od tej chwili byłem przykuty do łóżka.

W sali przywitał mnie monolog wciąż aktywnego telewizora.

Leżałem i mimo wciąż wdzierającego się krzyku postaci umieszczonych wysoko przy suficie, zacząłem się zastanawiać nad kondycją samego siebie i człowieka w ogóle. Wystarczyły dwie iniekcje, by ze sprawnego mężczyzny uczynić worek ziemniaków. To zastanawiające jak można z ciała ludzkiego w tak łatwy sposób zrobić rzecz. Rzecz nieruchomą i ograniczającą samą siebie. Nie byłem przecież już tym samym, co wcześniej. Nie byłem już nieskrępowanym człowieczym ruchem. Byłem skazany na samego siebie, a przynajmniej na siebie będącego pod działaniem środków farmakologicznych. Pewnie niektórzy mogą się oburzyć w tej chwili i powiedzieć, że upośledzenie ciała, nie tylko chwilowe, ale nawet stałe, nie jest redukcją człowieka do rzeczy, bo oprócz cielesnej powłoki człowiek ma strukturę niematerialną, psychiczną. Potrafi odczuwać i myśleć, mieć różnorodne stany umysłu w różnym czasie. I to właśnie naznacza go wyższością nad tylko materialnymi strukturami, czyni go czymś więcej, czyni go człowiekiem. Myśl potrafi być nieograniczona, to prawda. Jednak myśl krąży tylko w świecie niematerialnym i dopiero ciało daje myśli możliwości wpływu na świat materialny. Myśl bez ciała jest myślą w próżni i jałową. Pozbawiona jest bowiem działania. W ten sposób byłem rzeczą, choć naznaczoną mentalnym i świadomym pierwiastkiem. Jedynym, co mnie od rzeczy różniło było to, że byłem świadom tego, że byłem rzeczą. Jedynym, ale może właśnie tym, co jest najważniejsze? Zapewne. Jednak w tej chwili nie to było dla mnie istotne.

Zacząłem się zastanawiać nad kondycją samego siebie.

Człowiek pozbawiony zdolności chodzenia najbardziej na świecie pragnie, nie myśleć i uczestniczyć w sferze umysłu, ale chodzić. Nic dla niego nie liczy się tak bardzo, jak właśnie ta prosta czynność. Wszystko schodzi na plan dalszy i nabiera zupełnie innego znaczenia. I tak było wówczas i ze mną. Leżałem, lecz w myśli chodziłem już zaznaczając swoją obecność wszędzie wokół. Myśl jednak nie satysfakcjonowała mnie zupełnie. Począłem siłować się z własną bezsilnością i próbowałem poruszyć się wyrywając z bezruchu. Próbowałem uczynić z nieruchomej rzeczy ośrodek ruchomej cielesności. Zabrałem się za mnie powyżej pasa i dźwigałem siebie na przekór rzeczy. Górna część ciała była aktywna, dlatego z jej pomocą sięgałem głową coraz wyżej i wyżej. Chciałem usiąść. Byłem w pół-drodze. Z nieruchomej rzeczy stawał się ruch. Wtem jednak moje starania spełzły na niczym. Zostałem zauważony przez przechodzącą przypadkiem pielęgniarkę, która przywołała mnie do porządku:
-Proszę się położyć i nie podnosić!!! Trzeba przeleżeć przez 12 godzin, aż działanie leków znieczulających przeminie. Wtedy dopiero można wstać!!!
Nie miałem wyjścia i bezsilnie opadłem w morderczy uścisk poduszki, która czekała tylko by wskazać mi moje miejsce. Miejsce w jej czeluściach. Najbliższe godziny miały okazać czy słuszność pozostanie na dłużej w jej beznamiętnych białych kształtach.

Z nieruchomej rzeczy stawał się ruch.

22 czerwca 2010

Kalendarz na Czerwiec 2010 r.

23 maja 2010

Rozdział 32, Szpitalnie (8)

Zbroczony żółtą mazią leżałem i oczekiwałem powrotu kobiet, które miały mnie przetransportować na oddział chirurgiczny. Czekanie...cóż znaczy czekanie pośród 13 miliardów 700 milionów lat? Jest niczym. A jednak dla mnie oczekiwanie trwało o wiele więcej, niż mogłem znieść. Leżałem przykuty do łóżka i obserwowałem zachodzące zmiany. A działo się o wiele za mało. Przez cały okres oczekiwania przywieziono jedną kobietę, która ledwie wybudzona walczyła ze sobą, by złapać się codzienności. Chrypliwie charcząc chwytała się czegoś, co mogło ją uczynić znośną w obliczu samej siebie. Nie była sama, jednak wydawała się nie zdawać na nic w swojej prywatności. Wydobywała jękliwe jazgoty i tarmosiła się w trwających minut kilka drgawkach, by następnie opuścić głowę i zatopić się w przykrótkich dźwiękach.
"- Niezbyt ciekawe towarzystwo" - pomyślałem i starałem się zająć czymś innym myśli, które wciąż przepływały w każdym kierunku tamowane przez nudę, a jednak drążące z właściwą sobie siłą każdą stawiającą opór materię.

Kobieta wydobywała jękliwe jazgoty i tarmosiła się.

Zieleń płytek ściennych nie przypominała już tworów przyrody, a jedynie zwykłą kliniczną czystość. A jednak myśl nie ustępowała tej zwartej powłoce i wpadła w szczelinę między płytkami z kunsztem glazurnika zeskrobując białą fugę. Nasilałem koncentrację, by zrobić właściwy użytek ze swoich myśli, które jednak zakosztowały w przyjemności destrukcji. Zeskrobawszy fugę wokół jednej z płytek skierowały swoją uwagę na sam spód, by drążyć szczelinę dekonstruującą klejową powlokę. Płytka zaczęła wydawać dziwny skrzypiący dźwięk i zdawała się krzyczeć, że jak klej zwolni swój uścisk, to sama spadnie i się rozbije. Nic mnie to nie obchodziło. Rozkosz czynienia zła była silniejsza, i jak czarna maź opanowywała mój umysł. Liczyło się tylko to, by wyrządzić krzywdę. Wytworzyła się swoista przestrzeń walki między mną, a ceramiczną ofiarą. Ona chciała przylec jak najściślej do ściany, ja wyrwać ją i zdać na działanie grawitacji. Inne płytki, pierwsze te, sąsiadujące z wybranym przeze mnie obiektem tortur, później kolejne wokół, zobaczywszy to, co się działo, a zwłaszcza przewidziawszy to, co stać się mogło, zwarły się coraz silniej ze sobą, jakby chciały stać się jednością i w ten sposób pomóc swojej nieszczęśliwej rodaczce. I rzeczywiście, z początku manewr ten pomógł jej, gdyż było mi ciężej wedrzeć się pod sam spód i wygrzebywać klej od środka, jednak myśl potrafi przybrać niespotykaną i niewyobrażalną miarę, jeśli wrodzone zdolności organizmu dawcy pozwolą jej na to. I tak też się stało.

Myśl potrafi przybrać niespotykaną i niewyobrażaną miarę, jeśli wrodzone zdolności organizmu dawcy pozwolą jej na to.

Wdarła się bezlitośnie na sam spód i okopała w swojej pozycji, by tam drążyć dalej od środka na zewnątrz w każdym kierunku. Płytka skrzypiała, skomlała, przylegała, inne darły się wniebogłosy za wszelką cenę starając się ograniczyć siłę niematerialnego żywiołu. Nawet zwisające lampy oburzone i wyrażające niezadowolenie z dręczenia koleżanki wysilały się, by ukrócić poczynania zamachowca. Poczęły już wykręcać żarówki w nadziei, że choć jedna z nich upadając dosięgnie fizycznych barier sprawcy. To się jednak nie mogło udać. Leżałem bowiem nie pod żadną z nich, ale w bezpiecznej przestrzeni pod oknem. Pozostało już niewiele, by dokonać dzieła zniszczenia. Ledwie centymetr kwadratowy kleju łączył płytkę ze ścianą, ledwie centymetr kwadratowy dzielił ją od wielkiego nieszczęścia, a mnie od diabolicznego triumfu, gdy stała się rzecz niebywała ... zadzwonił dzwonek windy i zapaliła się czerwona lampka oznaczające przyjazd sióstr po swojego klienta. Wszystko natychmiast wróciło do normy, a szpitalne glazury mogły odetchnąć z ulgą, że i tym razem udało im się opanować siły ciemności reprezentowane przez wysłannika piekieł. Myśl opadła i posłusznie wykonywała polecenia wytworzone przez inne myśli. Przyszedł czas na błogi spokój.

Lampy poczęły wykręcać żarówki aby dosięgnąć fizycznych barier sprawcy.

21 maja 2010

Rozdział 31, Szpitalnie (7)

Moje obce Ja więziło mnie na stole operacyjnym. Nie mogłem już nic zrobić, a zwłaszcza uciekać. Anestezjolog przedzielił leżące ciało zasłoną, za którą kryły się szemrzące postacie. Dało się słyszeć trzy głosy. Dwa męskie i jeden kobiecy. Kobieta była instrumentariuszką, zaś mężczyźni byli chirurgami, starszym i młodszym. Chociaż ciało miałem znieczulone praktycznie od linii pępka w dół, to jednak zdawało mi się, że odczuwam pierwsze nacięcie. Było to jednak odczucie tak niewyraźne i zanikające, że praktycznie od razu zostało zagłuszone przez wrażenia słuchowe, dobiegające do mojej głowy, która teraz skupiała się już tylko na rozpracowywaniu znaczeń słów. A spływały one naturalnie i dźwięcznie z młodzieńczym wdziękiem i radością, która od razu pojawiła się zza zasłony zapewne na samą radość spotkania, podczas którego nie zanikała ani na chwilę koincydencja damsko-męska. Melodyjna polifonia ogarniała najbliższe otoczenie, a ja razem z nią oddawałem się rozrywce, która dawała mi impulsy do odczuwania przyjemności, jaką może dawać spotkanie się dwóch młodych natur i wynikłe stąd oddziaływanie, by nie powiedzieć, że wrzenie.

Pierwsze nacięcie od razu zostało zagłuszone przez wrażenia słuchowe.

Obiektem pogaduszek stawały się różne naukowe fizjonomie, a więc postacie profesorów i doktorów wspólnej uczelni, jacy wykładali przedmioty medyczne, a których znajomość połączyła dwie młode istoty w niejednym przeżyciu i ciekawej historii. Można się było dowiedzieć, że prof. X był człowiekiem, który budził postrach wśród licznej rzeszy studentów, choć w rzeczywistości, przy bliższym poznaniu, okazywał się równie zabawny i anegdotyczny. Można było poznać, że doktor Y posiadał równie szeroką wiedzę, co wąski dar możliwości jej przekazania. Można wreszcie było poznać nawyki i błahostki, którymi urozmaicali sobie swoje podporządkowane nauce życie. Byli oni pośrednikami wiedzy i nauczycielami życia. Byli mistrzami w swojej dziedzinie i prestidigitatorami w wielu innych. Byli psychopatycznymi i apodyktycznymi dyktatorami i jednocześnie subtelnymi i wrażliwymi rozmówcami. Byli kimś, kto pozostawał wzorem, oraz kimś, kogo trzeba z dala unikać i nie powielać jego błędów. Ich życie było sumą sprzeczności, z której wynik okazywał się często dodatni, i dlatego potrafili pływać na powierzchni szacunku i wznosić się na szczyt dostojeństwa, nie tracąc przy tym przywar malutkich.

Byli mistrzami w swojej dziedzinie i prestidigitatorami w wielu innych.

Leżałem tak i ponosiłem się radości życia, która towarzyszyła precyzyjnym ruchom chirurgicznym. Leżałem i oddawałem swoje ciało na łaskę kunsztu przekazanego przez omawiane kontrowersyjne postacie. Ręka młodego chirurga zdawała mi się jednym z tysięcy przedłużeń ręki mistrza, które rozsiane były po całym kraju, a nawet poza jego granicami. Zdawało mi się, że jednocześnie wielokrotność rąk w różnych miejscach w tym właśnie czasie wykonują swoje nacięcia, a ja jestem poddawany talentowi jednej z nich. Czy odczuwałem ból? Wcale. Jedyną niedogodnością było to, że nie sprawowałem pełnej kontroli nad moją cielesnością. Poza tym nie brakowało mi rozrywek, a czas zamiast wydłużać się, począł się kurczyć, wskazując już pod jego panowaniem ludziom, by kończyli swoje czynności. Tak jak poczułem moment nacięcia, tak poczułem, że nadchodzi chwila zakończenia całego zabiegu. Odczuwałem bowiem to, jak ktoś naciąga moją skórę w ten sposób, jakby przygotowywał się do zaszycia powstałego otworu. W mgnieniu oka usłyszałem, że to już koniec. Cała załoga operacyjna odeszła od stołu, a ja zostałem przetransportowany do sali, w której poddany zostałem podwójnemu znieczuleniu. Leżałem i oczekiwałem powrotu kobiet, które miały mnie odwieźć na oddział chirurgiczny, by tam pozwolić mi dochodzić do zdrowia.

Nie brakowało mi rozrywek, a czas, zamiast się wydłużać, począł się kurczyć.

18 maja 2010

Rozdział 30, Szpitalnie (6)

Było ledwie przed 7. Dziwaczny wstał i oczekiwał na przebieg przyszłych zdarzeń. Z korytarza słyszał śmiechy młodych dziewczyn, które równo o 7. rozbiegły się najpierw z okolic windy, później dyżurki pielęgniarek. Jedna z nich podeszła do sali, gdzie znajdował się Grzegorz i przyniosła mu strój operacyjny, którym był właściwie kawałek białej tkaniny z krótkimi rękawami kończącej się powyżej kolan. Ubrawszy się oczekiwał na kolejne oznaki zbliżającego się zabiegu. Niepokój jednak wydawał się oddalać od myśli Dziwacznego, a zastępowały go wciąż napływające nowe fale spokoju, błogości i odprężenia. Tajemnicza tabletka oczekująca porannej konsumpcji zaczęła uwalniać swój skład chemiczny w organizmie pacjenta, który to organizm wcale się temu nie przeciwstawiał, a wręcz przeciwnie, chłonął wszystko dbając o to, by nic nie uronić z jej magicznego działania. Spokój, opanowanie, relaks ... nowe wciąż fale zalewały świadomość Dziwacznego, pochłaniając przy tym wszystko w około. Kilkanaście minut po 8. pod salę podjechało łóżko, które miało służyć za transport do sali przedoperacyjnej. Nie wzbudzało jednak ono strachu, a miłe uczucie, że zaraz będzie się pasażerem tej przyjemnej konstrukcji. Telewizor zaczął śpiewać dźwięcznym głosem. Współ-pacjenci melodyjnie wymieniali uwagi na temat bieżącej polityki państwa. Lekarze z gracją odwiedzali chorych, a pielęgniarki dostarczały wszelkich udogodnień. Jedna z nich, niczym wysłannik dobra podleciała do Grzegorza i zapraszającym przesiąkniętym słodyczą głosem powiedziała:
"- Zapraszam na łóżko."

Fale spokoju, błogości i odprężenia wciąż napływały.

Jakże nie miałem przyjąć takiego zaproszenia?! Wskoczyłem na łóżko-nosze i zobaczyłem rzecz tyle przepiękną, co niespodziewaną. Sklepienie sufitu zaczęło układać się w mozaikę o odcieniach żółci, kryjąc i odsłaniając na przemian różnego rodzaju kształty, czy to postaci czy rzeczy, które oderwane od swojego stanu równie szybko co się pojawiały, tak nikły w mgle nieodróżnialnego. Lampy sufitowe poczęły uciekać jedna za drugą. Teraz zamiast żółtej mozaiki sklepienie stało się zieloną łąką, gdzie szum wiatru malował na niej smugi artyzmu przeplatane z liniami nieumiejętności. Targana wichrem zielona powłoka wydzierała obrazy całkiem cudaczne i niespodziewane. Stała się morzem podczas sztormu, gdzie wzbierające fale porywały ze statku marynarzy czyniąc z nich rozbitków. Czy ja miałem być jednym z tych rozbitków? Nieważne. Morze przecież nie wydaje się straszne, lecz malownicze i inteligentne, niczym płachta synaps w trójwymiarze, która przekazuje sobie wzajem impulsy obdarowywując się jonami. Dźwięk dzwonka. Przemieszczam się teraz nie tyle w poziomie, co w pionie. Jestem coraz niżej. Ze wszech stron atakuje mnie obraz wyczerpanego żelaza, dźwigającego przez całą dobę tony ciężaru. Cóż to za okleina drewnem upodobniona? Sęki zdają się być delikatnie głaskane przez otaczające je linie. Dzwonek. Wstrząśnięcie. Lampy z poprzedniego urządzenia przestrzeni wróciły, jednakże teraz okrągłe. Koniec podróży.

Targana wichrem zielona powłoka wydzierała obrazy całkiem cudaczne i niespodziewane.

Zadowolone z wykonanego zadania kobiety powróciły do windy zostawiając mnie w sali oddzielonej tylko drzwiami od miejsca wykonywania zabiegów. Podszedł do mnie lekarz anestezjolog oraz dyżurujący sanitariusz. Ułożyli mnie w pozycji, gdzie linia kręgosłupa zdała się naśladować półkoliste naprężenie ramienia łuku. Poczułem jak szeroka i długa igła przebija mi skórę i celuje w okolicę kręgów. Po chwili układają mnie w pozycji leżącej, by po paru minutach sprawdzić, czy znieczulenie zaczęło działać. Leżąc czułem jak nogi zaczynały zastygać w bezruchu, stawały się cięższe i mniej władne. O dziwo, gdy anestezjolog począł wykonywać test sprawdzający nakłuwając mnie w miejscach, z których wszelkie odbieranie wrażeń miało ustąpić, stała się rzecz zadziwiająca nie tylko samego lekarza, ale i towarzyszącego mu pomocnika. Otóż okazało się, że znieczulenie miejscowe nie działa w pełni i odczuwam nadal ukłucia, a także poruszam palcami prawej i lewej stopy. Choć nogi pozostawały pod wpływem leków i były pod ich działaniem, to jednak nie poddawały się mu w pełni walcząc wciąż między bezruchem a poruszeniem, odczuwaniem, a jego brakiem, znieczuleniem a normalnością. Zdziwiony anestezjolog wypowiedział się tak:
"- Zdarza się to niezwykle rzadko, ale jednak. Musimy wobec tego powtórzyć znieczulenie, a wtedy na pewno wszystko przebiegnie bez zarzutu."
Uspokoiło mnie to niepomiernie, bowiem nie chciałem być operowany choćby z najmniejszym prawdopodobieństwem odczuwania poczynań skalpela. Ułożono mnie ponownie w pozycji wypiętego kręgosłupa, zaaplikowano środek znieczulający i ułożono na łóżko-noszach, gdzie dopełniała się bezczuciowość kończyn. Byłem już pewien, że dolna część ciała zamieniła się w coś całkiem nie przypominającego jego części, coś bezpostaciowego i odrębnego, pozbawionego choć odrobiny życia. Czekałem na swoją kolej na wpół uwięziony przez obce czy nierozpoznawalne ja, która to miała być niebawem.

Nogi walczyły między bezruchem a poruszeniem, odczuwaniem, a jego brakiem, znieczuleniem a normalnością.

11 maja 2010

Rozdział 29, Śnię marząc czy marzę śniąc...

Wyruszyłem na spotkanie snów, projekcji z lepszej części życia, gdzie otwierała się przede mną przestrzeń realizowania marzeń. Sala białoszara zamieniła się w złotem pleciony pałac.
- Panicz gdzie biegnie? - odezwała się guwernantka.
- Biegnę zobaczyć nowo zakupione rumaki, które tatuś przywiózł z ostatniej wyprawy.
- Ależ Grzegorzu, te wspaniałe konie zostały zdobyte na wojnie, a pan margrabia włożył sporo wysiłku, by je pozyskać od gromady parobków, którzy równie dobrze nauczyli się władać mieczem, co czyścić buty.
Te słowo pozostały jednak daleko w tyle za Grzegorzem i powoli opadały na kolumnady i pilastry lekko i zwinnie podtrzymujące architraw zdobiony starożytnym fryzem. Panicz Dziwaczny biegł już w stronę stajni, gdzie zachęcały go parskające rumaki.
- Paniczu, uważaj!!! - krzyknęła nagle kobieta, widząc zbliżające się niebezpieczeństwo. Jeden z rumaków zaczął wyrywać się z uprzęży, po czym przeskoczył ogrodzenie boksu i wybiegł wprost na nadchodzące dziecko. Tragedii nie dało się zapobiec. Koń przebiegł tratując wszystko, co znajdowało się na drodze. Podniósł się kurz i lament. Wokół zbiegali się ludzie, stajenny, parobki, pokojówki, nawet kucharz Gerard, który nigdy nie wychodził z kuchennego skrzydła pałacu. Gdy jednak tuman kurzu opadł, okazało się, że dziecko zniknęło. Było to tajemnicze wydarzenie. Wszyscy zastanawiali się, co mogło być przyczyną zniknięcia chłopca. Wielebny Pastor upatrywał w tym nawet karę boską, a służba przestrogę przed swawolnym wychowaniem i zbyt dużą swobodą pozostawioną dziecku.

Podniósł się kurz, a gdy opadł, dziecko zniknęło.

Tylko młodzieniec Dziwaczny wiedział jaka jest prawda, bowiem to on uczestniczył nadal w centrum wydarzeń rozpoczętego procesu. Cofając jednak się o kilka godzin, do chwili tajemniczego splotu zdarzeń, można by odtworzyć taki oto przebieg: koń przeskoczywszy ogrodzenie boksu bieg w stronę Grzegorza, gdyż rozpoznał w nim swojego dawnego kompana zabaw i przygód. Gdy był już na wyciągnięcie kopyta, w pełnym galopie nachylił nieznacznie grzywę w stronę dziecka tak, by mogło ją złapać i tym sposobem wskoczyć na grzbiet ulubieńca. Panicz Dziwaczny dobrze wiedział, że koń zdobyty na wojnie jest tym samym, z którym bawił się przed laty w Wiedniu, gdy był jeszcze nikomu nie znanym smarkaczem przeganianym z targowisk i ulic jako przybłęda, a nawet przepędzanym przez poganiacza świń. Wtedy to znalazł na łące źrebaka, z którym się zaprzyjaźnił, i odtąd los dwojga złączył się w jedno, i tym dwóm istotom wyznaczał swój przebieg. Nie trwało to jednak wiecznie. Kilka lat później, gdy dwunożny i czteronożny wędrowca znaleźli się w Bawarii, i w poszukiwaniu pożywienia zbierali przy lesie jagody i koniczynę, dało się słyszeć huk wystrzałów i szczekanie psów. W ich stronę zbliżała się pogoń za zającem. Mężczyźni na koniach zauważyli chłopca i zabrali go do margrabiego. Ten zdecydował się go przygarnąć, bowiem zdziwiły go szlachetne rysy dziecka i płynąca w nim niebieska krew. "- Na pewno jest zaginionym dziedzicem króla, zatem w moim obowiązku jest przygarnąć księcia, by nie uczynić gaffe wobec jego urodzenia. My, ludzie wysoko urodzeni mamy wobec siebie wszelkie zobowiązania, których rękojmią spełniania jest sam fakt szlachectwa. Inaczej stalibyśmy się bezkształtną masą i dawno pogrzebałaby nas nikczemność i bylejakość" - pomyślał margrabia i odtąd traktował chłopca jak syna, którego nie miał a zawsze pragnął mieć. Konik został przepłoszony i po długich poszukiwaniach przyjaciela został pojmany przez Turków, skąd dostał się w ręce gromady parobków, którzy równie dobrze władają mieczem, co czyszczą buty.

Na pewno jest zaginionym dziedzicem króla.

Dziwaczny chwycił dziarsko grzywę rumaka i wskoczywszy na grzbiet dał się porwać ogromnej sile dorosłego już stworzenia. Szczęście spotkania rozlało się na okalające pałac pastwiska i łąki, a wraz z nim niesieni przyjaciele beztrosko zmierzali w kierunku swoich marzeń, okalani wiatrem i promieniami słońca. Odtąd rytmem odzyskanej przyjaźni miał być stukot kopyt, a czas przestał być mierzony poleceniami guwernantki. Odtąd koniczyna miała być równie soczysta, co wcześniej, a skradziony ziemniak miał być równie cenny co obiad kucharza Gerarda. Tylko nie wiadomo czemu chłopiec stał się nagle mężczyzną. Tylko nie widzieć jak znalazł się kilka wieków później pod kuratelą instytucjonalnego szpitalnego molocha i pracujących w nim ludzi, z których jedna z pracownic, ubrana w biały fartuszek podeszła do łóżka dorosłego już Dziwacznego, i położywszy delikatnie rękę na ramieniu odezwała się tymi słowy:
- Proszę wstawać, dziś jest dzień pańskiej operacji, pora się przygotować.

Niesieni szczęściem przyjaciele beztrosko zmierzali w kierunku swoich marzeń.