3 kwietnia 2010

Rozdział 21, Czyli krótki sprawdzian z parkowania po mieście

Minęło już kilkanaście godzin nauki jazdy praktycznej, i nadszedł najwyższy czas na to, by nauczyć się parkować w mieście. Moja dotychczasowa jazda po mieście nie była najlepsza. Miałem problemy z gasnącym samochodem, nie mogłem utrzymać prędkości 50 km/h i cały czas ją przekraczałem, jeździłem chaotycznie i nieracjonalnie, a zwłaszcza nadal przekraczałem przepisy ruchu drogowego, bowiem przejeżdżałem po niedozwolonych znakach drogowych poziomych, nie ustępowałem pierwszeństwa pieszym i innym uczestnikom ruchu, wreszcie nie stosowałem się do sygnalizacji świetlnej (ale sporadycznie!) i znaków pionowych, które wprost nie zauważałem. Wciąż tylko słyszałem "dlaczego tak pojechałeś?", "dlaczego nie ustąpiłeś pierwszeństwa?", "dlaczego nie zastosowałeś się do znaku drogowego?", wciąż "dlaczego" i "dlaczego". Ale jeździliśmy po mieście, gdyż czas leciał, a musiałem nauczyć się jeździć. Na domiar złego wybrałem na naukę jazdy zimę, która w tym sezonie była surowa z obfitymi opadami śniegu. Śnieg wciąż padał i padał, prawie zawsze nam towarzyszył, a my, nie zważając na niego, wciąż jeździliśmy i wciąż "dlaczego".

Nie stosowałem się do sygnalizacji świetlnej.

Nadeszła i ta godzina, podczas której miałem się nauczyć parkować w warunkach miejskich. Był to chyba najbardziej stresujący okres dla mojego instruktora. Już nie żartował ze mną, ale bardzo skupiony zwracał uwagę na każdy szczegół zmieniającej się sytuacji drogowej. Jeździliśmy powoli wąskimi ulicami osiedli i krążąc jak sępy szukaliśmy bezpiecznego miejsca do nauki parkowania, a przy tym takiego, przy którym znajdowałaba się urozmaicona sytuacja drogowa w postaci zaparkowanych samochodów. Toczyłem się wiec wolno na dwójce wyszukując razem z mistrzem miejsca do parkowania, a gdy takie się znalazło, mistrz zwężał powieki, wyostrzał wzrok i badawczym spojrzeniem analizował wszystko wokół, by po otrzymaniu informacji z centrali powiedzieć: "zaparkujemy tam", "spróbujmy za tamtym czerwonym", "to miejsce będzie dobre" itp, itd.

Mistrz analizował wszystko wokół.

Gdy wskazał mi już cel, natychmiast zredukowałem bieg do pierwszego i wolno dochodząc miejsca zatrzymania, obserwowałem, czy nie jedzie żaden pojazd na drodze i czy żaden nie próbuje opuścić parking. Gdy miałem skręcić, powiedzmy w lewo, gdzie znajdowała się wolna przestrzeń asfaltu czy kostki, sygnalizowałem zawczasu światłami kierunkowskazu chęć wykonania skrętu, po czym rozejrzawszy się w około, bardzo z wolna, na pół sprzęgle, podjeżdżałem starając się za wszelką cenę zmieścić między dwoma zaparkowanymi pojazdami, i zarazem pozostawić je w stanie pierwotnym. Nie było to łatwe. Najpierw spoglądałem w lewy przód mojej Peugeot, by nie zahaczyć prawego tyłu czy przodu po mojej lewej samochodu zaparkowanego z lewej, gdy zaś minąłem w trakcie równomiernego skrętu lewym bokiem jeden samochód, moja uwaga natychmiast się przeniosła na prawy przód Peugeot i lewy tył zaparkowanego pojazdu czy część samochodu stojącego po prawej. Gdy i ten manewr udało się zrealizować, w lusterku bocznym po stronie kierowcy obserwowałem tył pojazdu, a także tył w lusterku po stronie pasażera. Gdy natomiast dojeżdżałem do końca wyimaginowanej koperty, prostowałem zarazem kierownicę i zatrzymywałem się tuż przed linią krawężnika. Oczywiście musiałem pamiętać, by pozostawić po obu stronach mniej więcej tyle samo miejsca, by można było wysiąść z pojazdu. Gdy zaś miałem wyjechać z takiego miejsca, musiałem wpierw włączyć prawy kierunkowskaz, by zasygnalizować wyjazd na drogę, następnie wyjeżdżać bardzo powoli na biegu wstecznym przy kierownicy na wprost, zaś gdy znalazłem się tak względem zaparkowanych pojazdów, bym móc rozpocząć obrót kierownicą w prawo, robiłem to, jednak uważnie obserwowałem jednocześnie obie strony swojego pojazdu, by nie znalazły się w trajektorii skrętu na linii wyznaczającej maski stojących samochodów. Gdy już wyjechałem na drogę, włączałem oczywiście bieg pierwszy, później drugi i ruszałem w poszukiwaniu następnego miejsca parkingowego, gdzie powtarzaliśmy czynność parkowania, której schemat był wyznaczany każdorazowo przez warunki terenowe.

Spoglądałem w lewy przód, by nie zahaczyć prawego tyłu.

Opisać wszystko jest prosto, ale wykonać nie. Dlatego, oj namęczyłem się, namęczyłem, zanim pojąłem i nauczyłem się tego wszystkiego. Byłem blisko zarysowania stojących blaszanych przeszkód, walczyłem z przykuwającymi uwagę myślami niezwiązanymi, a niczym nauczyłem się parkować równomiernie, musiało minąć sporo czasu, i minęło. Każdy manewr parkowania był bacznie obserwowany przez instruktora, każdy był komentowany i krytykowany, wreszcie każdy stawał się chwalony. A ja, Grzegorz Dziwaczny, mimo tego, że wciąż mi się coś nie udawało, musiałem przyznać, że w gąszczu porażek zakwitnie i czasem jakiś mały, malutki, maluteńki sukces. I takim sukcesem była nauka parkowania w warunkach miejskich, którą to umiejętność doprowadziłem do poziomu codziennego kierowcy. Dziwaczne są moje perypetie, kiedy coś, co zazwyczaj udaje mi się dziwacznie, staje się tym, co zwyczajne.

Wreszcie każdy stawał się chwalony.

1 kwietnia 2010

Rozdział 20, Powrót na drogę

Doktor oszalał, a ja wróciłem do kontynuacji nauki jazdy. Miałem problemy z interpretowaniem tego wydarzenia, ale uznałem, że widocznie jestem zdrów wprost proporcjonalnie do stopnia zaawansowania choroby samego doktora. Pozwalało mi to stwierdzić, że mój stan zdrowia jest wystarczający, by ubiegać się o wymarzony dokument. Pewnie niektórzy z Czytelników zdają się zastanawiać nad tym, dlaczego nie ma w ogóle mowy o procedurze ubiegania się o prawo jazdy kategorii B, która wymaga tego, by każdy kursant przeszedł badania lekarskie, określające zdolność do prowadzenia pojazdów. Ku usprawiedliwieniu przemilczenia takiego faktu i samego badania chciałbym powiedzieć, że - jak można było wcześniej zauważyć - to nie ja, Dziwaczny, decyduję tu o kolejności tematów, które poruszam, ale Autor, a nie zawsze występuje zgoda co do takiej kolejności między nami.

To autor decyduje o kolejności tematów.

Powiem więcej, taka zgoda występuje rzadko. Gdy ja chcę poruszyć temat jazdy po mieście, autor narzuca mi temat wizyty u doktora psychiatrii, którą chciałem przemilczeć, gdy zaś mam ochotę opowiedzieć o badaniach lekarskich, autor pozwala mi mówić o mojej jeździe po mieście. Dlatego ten wpis będzie poświęcony fanaberiom autora, który bezwzględnie posługuje się moimi przeżytymi sytuacjami, by z wyrachowaniem ustalać kolejność zwierzeń. Można by powiedzieć, że występuje tu ewidentny konflikt między autorem a głównym bohaterem. Jeden włada nad formą i kolejnością, drugi nad treścią. Treść nie może być przedstawiona bez formy i kolejności, a kolejność i forma byłyby niczym bez treści. Nierzadko też występuje tu zjawisko cenzury ze strony autora, który pozwala mi pisać o wszystkim, co mieści się w tym, co w jego przekonaniu jest stosowne. Mam więc pewną wolność, ale w określonych granicach. To tak, jakby powiedzieć, że ryba jest wolna w rzece, ale o granicach rzeki decyduje nie ryba, ale wpływ ma na nie ukształtowanie terenu, zagospodarowanie urbanistyczne miasta, warunki pogodowe itd., a więc ktoś-coś inny. I ja, Grzegorz Dziwaczny jestem taką rybą, której pozostawiono pewną sferę swobody: mogę płynąć z nurtem rzeki, mogę płynąć pod prąd, podpływać do brzegu, jednego czy drugiego, jednak nie mogę wyskoczyć poza wodę na czas dłuższy, co skończyłoby się wiadomo czym.

Nie mogę wyskoczyć poza wodę.

I tu pozostają do omówienia przynajmniej dwie kwestie. Pierwsza dotyczy tego, że w zasadzie lepiej być rybą, która wie, że jest ograniczona, niż być rybą, która tego nie wie. Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Zawsze jest lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć, nawet jeśli pociągałoby to za sobą więcej przykrych doświadczeń. Druga kwestia jest taka, że w zasadzie to nie można mówić tu o jakimś ograniczeniu ze strony autora, bo przecież pozwala on na zamieszczenie tu tych przemyśleń na temat samego ograniczenia. Czy to nie jest dowód na to, że takiego ograniczenia wcale nie ma? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka oczywista, jak się wydaje. Można zarówno zaprezentować argumenty za, jak i przeciw tej tezie. Otóż może autor pozwalać mi publikować te wszystkie krytyczne uwagi tylko po to, by stwarzać pozory wolności, a w rzeczywistości ograniczać o wiele poważniejsze uwagi pod jego adresem. Można i rzec coś zupełnie odwrotnego, a więc to, że pozwalając mi wypisywać te rzeczy, pozwala mi na to, co jest dla samego autora najtrudniejsze i wymaga największego wysiłku, by to zaakceptować, a więc największej z jego strony sfery wolności, co świadczy o tym, że mam pełną wolność słowa, a że podnoszę tutaj takie kwestie, jest dowodem na to, że albo nudzę się, albo nie mam o czym pisać i brakuje mi już pomysłów, dlatego kreuję pozorny konflikt. Sprawa nie jest zatem oczywista i wymaga uważnego śledzenia postępowań autora, jak i głównego bohatera, co być może przyniesie odpowiedź na powyższe wątpliwości i pozwoli przychylić się do jednego ze stwierdzeń.

Sprawa nie jest taka oczywista.

A teraz opowiem pokrótce, bowiem czasu zostało już niewiele, o pewnej jeździe po mieście, która o mało co nie skończyłaby się totalną klęską. Spotkaliśmy się z instruktorem i Peugeot pewnego dnia około południa. Jeździliśmy ulicami miasta, z prędkością nie przekraczającą przepisowych 50 km/h. Jazda sprawiała mi przyjemność i nic nie zapowiadało zbliżającej się porażki. Przed nami rozciągało się przecinające jezdnię przejście dla pieszych, którego widoczność nie była niczym ograniczona. Obok poruszał się inny samochód. Takiej okazji nie mogłem przepuścić! Moja stopa stawała się coraz cięższa i cięższa, a jej ciężar spoczywał coraz częściej na pedale gazu. Nie mogłem odpuścić i zacząłem wyprzedzać towarzyszący pojazd. Poczułem się jak na wyścigu, gdzie wygrać mógł tylko jeden. Nacisnąłem gaz i zacząłem wyprzedzać swojego konkurenta. Wtem, z niewiadomych mi powodów konkurencyjny samochód, kamienice wokół, drzewa, chodniki i spacerujący wokół ludzie cały świat, zamiast znikać za nami, zatrzymał się, a nawet więcej, zaczął uciekać do przodu. To dziwne wydarzenie zaskoczyło mnie i nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Konkurent wygrał, a my ... staliśmy w miejscu. Okazało się, że wszystko, zamiast się cofać, dlatego stanęło, bo instruktor chciał mi dać nauczkę, i tuż przed światłami nacisnął hamulec. Dlaczego zachował się w ten sposób? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać, bowiem natychmiast po tym wydarzeniu powiedział:
"-Dziwaczny, zapamiętaj raz na zawsze, że nigdy, ale to nigdy nie wyprzedza się pojazdów przed przejściem dla pieszych!!!"

Poczułem się jak na wyścigu.

29 marca 2010

Rozdział 19, Testowanie manekinów

Po przygodzie z udziałem Misia Uszatka postanowiłem pójść do lekarza. Nie, żeby od razu coś mi dolegało, ale tak dla pewności, czy jestem zupełnie zdrów. Psychiatra mieścił się w dużym szarym budynku, właściwie molochu po jakieś dawnej fabryce. Szedłem długimi korytarzami i szukałem gabinetu z wywieszką "Poradnia zdrowia psychicznego". Każdy korytarz dokądś prowadził, każdy krył po obu stronach rząd drzwi, każdy był wejściem w inny świat. Szedłem korytarzem i nie mogłem nic znaleźć, a zwłaszcza nie mogłem siebie odnaleźć. Drzwi, każde w różnych odcieniach bieli i o różnych szerokościach zapraszały, by je otworzyć obiecując kryć za sobą inną ponętną tajemnicę. Ja jednak szukałem tych jedynych i w końcu je odnalazłem. Uchyliłem je nieznacznie uprzedzając cichutkim pukaniem wszystkich, którzy mogli się kogoś spodziewać, że ktoś przyszedł.

Drzwi obiecały kryć za sobą tajemnicę.

Doktor, poważny, dostojny, w białym fartuchu siedział dumnie rzucając pewne spojrzenia zza srebrnej oprawy okularów i pytał wchodzącego wzrokiem, w czym mógłby pomóc. Jakby mógłby. Wokół wisiały złote ramy oprawiając rozliczne dyplomy, każdy ważniejszy od innego, każdy inny kreślący złote ramy kariery doktora. Nieśmiało podszedłem, przedstawiłem się i usiadłem na krześle, kuląc się w sobie samym i malejąc z każdą minutą. Powaga doktora sprawiała, że gdy jego persona z każdą minutą się powiększała, moja skromna osoba w tym samym czasie z żelaznym prawem odwrotnie proporcjonalnie ulegała zapaści w sobie samej. Brakowało mi siebie i nic nie wskazywało, że miałbym być choć odrobinę więcej niż mniej. W końcu, gdy zegary zaczęły nudzić się brakiem odpowiedniego rytmu po stronie odpowiadającej im natury, doktor odezwał się:
"-Widzę Dziwaczny, że jesteś nieźle pokręcony. Choć twoja karta pacjenta w zasadzie nic nie mówi, bo jakże miałaby, skoro jest pusta, to jednak nie da się nie zauważyć, że jesteś stworzeniem anormalnym, a bycie zwyczajnym przychodzi ci z trudem. Połóż się na kozetce, rozluźnij, odpowiadaj na moje pytania, a spróbuję ustalić diagnozę".

Zegary zaczęły nudzić się brakiem odpowiedniego rytmu.

Cóż miałem robić? Położyłem się, zamknąłem oczy i dałem się unieść sytuacji i chwili gotów na wszystko, nawet na cokolwiek, byle by pomóc, dać jakieś wskazówki doktorowi, który mógłby odnaleźć już dawno skrytego czy zagubionego siebie w samym sobie.
"-Zapomnij o tym, gdzie jesteś i po co przyszedłeś, skup się i zrelaksuj, policzę do trzech a ty spróbuj być nie więcej jak słuchem" - powiedział władczym, acz spokojnym głosem.
"-Jeden...jesteś senny...dwa zapadasz w sen...trzy...śpisz...a ja jestem początkiem i końcem twych snów..."
Raz, dwa, trzy...słyszę stukot maszyn...raz, dwa, trzy...taśma przesuwa się w kierunku wielkiego ramienia robota, który coś wierci, przykręca, przekłada i zakłada...raz, dwa, trzy...leżę na taśmie, obok mnie dziesiątki pomarańczowym manekinów...raz...suniemy się w kierunku ramienia...dwa...powoli podjeżdżam pod ramię, ono otwiera się, przechodzi, dotyka i łączy jedno przedramię z resztą ręki, później wszystko razem spawa i przykręca do korpusu...trzy...przesuwam się dalej na taśmie. Jadę i jadę, taśma zakręca, przechwytuje mnie inny robot, nie ma wokół ludzi, jest tylko hala, manekiny i maszyny. Podjeżdżam do innego ramienia, które precyzyjnie zwraca się do mnie, ogląda mnie okiem kamery, dotyka, lekko poszczypuje, okrąża wokół i stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, wypuszcza dalej. Sunę dalej, a razem ze mną inni, wszyscy jednakowi choć każdy inny.

Raz, dwa, trzy...słyszę stukot maszyn.

Dojeżdżam do końca taśmy. Tam czeka maszyna, która delikatnie podnosi mnie, włącza, naciska guziki i sprawdza, czy działam zgodnie z jej instrukcjami. Gdy wszystko się zgadza, przenosi mnie do specjalnie przygotowanego opakowania, kładzie i pakuje, zaklejając taśmą górną pokrywę. Jest ciemno. Nic nie widać. Nie mam poczucia czasu i miejsca, poza tym, że jestem zapakowany i się przemieszczam...najpierw samochodem, bo trochę tłukło, później przenieśli do innego samochodu i dalej wywieźli, ale już za granicę, bo przestało tłuc jak jechaliśmy, wreszcie płynęliśmy statkiem, bo kołysało, a zmierzaliśmy na północ, bo robiło się coraz zimniej. Dojechaliśmy, zaczęli nas wysadzać, przenosić, wokół słyszało się głosy ludzi, wreszcie ustawili mnie w jednym miejscu i pozostawili na kolejny bliżej nieokreślony interwał czasowy. Czekałem i czekałem i doczekać się nie mogłem. Słyszę głosy, trzy, otwierają pudełko, wyjmują delikatnie, sprawdzają czy wszystko w porządku. Wszyscy trzej w fartuchu.
"-Spokojnie, sprawdzimy za twoją pomocą granice wytrzymałości innej rzeczy, a dzięki temu przyczynisz się do poprawy bezpieczeństwa. W pewnym sensie dołożysz malutką cegiełkę do sumy dobra na świecie. Twoje życie nie będzie bezcelowe. Zginiesz nie na marne. A to już nie byle co. Wielu było przed tobą, co ginęli niepotrzebnie, w niewłaściwej chwili i w niewłaściwym miejscu, wielu było też tych, którzy ginęli, a nikt tego nie zauważył. Ginęli na marne. Z tobą tak nie będzie. Jesteś jedyny, i nie pozwolimy ci umrzeć niepotrzebnie" - mówili do mnie przepraszająco i podtrzymując na duchu. "Mogę zginąć, byle za ideały i dla ludzkości" - pomyślałem.

Nie mam poczucia czasu i miejsca.

Dwóch mężczyzn wzięło mnie i nieśli w pewnym kierunku, trzeci zniknął, by się po chwili pojawić. Podjechał rzeczą ku nam. Wsadzili mnie za kierownicę i zapieli pas bezpieczeństwa. Samochód był naszpikowany elektroniką i kamerami. Był zdalnie sterowany. Ręce miałem ułożone na kierownicy. Nie mogłem się poruszać. Byłem zamknięty i nic nie mogłem zrobić. Samochód ruszył, rozpędził się i jechał, coraz szybciej i szybciej...a ja jechałem razem z nim i szybkości nie mogłem się nadziwić. Wtem zauważam, że jedziemy wprost na betonową ścianę. Ostatkiem sił zmuszam się i próbuję się uwolnić. Udaje mi się odpiąć pas bezpieczeństwa, już łapię za klamkę, by wyskoczyć...za późno...samochód rozbija się o ścianę, a ja lecę i lecę, przelatuję przez szybę, i lecę na spotkanie z gęstością ścian i podłoża, zostawiając za sobą wszystko, co minione, lecę i czekam na najgorsze...bum. Wyrywam się spocony z łańcuchów hipnozy i krzyczę, a doktor krzyczy razem ze mną. W ten sposób Grzegorz Dziwaczny miał ustaloną pierwszą diagnozę w życiu, gdy pozostał on wciąż sobą, a doktor oszalał.

Jedziemy na wprost na betonową ścianę.