13 marca 2010

Rozdział 11, Jazda czy pozory, czyli jak nauka nie idzie w las

Po ostatnim spotkaniu miałem już mniej obaw co do wierności Peugeot. Bestia okazała się przytulnym kotkiem, a ja głaskałem ją bez umiaru. Teraz wybierałem się z przyjemnością, by oswajać się z nowo poznawaną pięknością. Lwi grzbiet już z dala wydawał się przeciągać i rozciągać zachęcająco zapraszając mnie do podejścia. Delikatne pomrukiwania wskazywały na to, że są powody do radości. W radości mieliśmy uczestniczyć wszyscy troje: ja, Grzegorz Dziwaczny, instruktor nauki jazdy i lwica Peugeot. Nie było już śladu po ostatniej nieprzyjemnej aurze. Mróz się utrzymał, lecz przybyło białości, która delikatnie opadała już od kilku dni. Słońce przezierało śmiało przez pas biało-burych chmur nadając niezwykłego blasku opadającym płatkom śniegu. Mimo tego, drogi były utrzymane w dobrym stanie, i zapraszały amatorów jazdy, by skosztowali przyjemności płynących z obcowania z nimi. Zbliżając się do oczekujących na mnie kocicy i instruktora zauważyłem coś dziwnego. Instruktor robo-mentor nie był sobą, bowiem twarz nie przypominała już jego przedemerytalnych starczych rysów. Robo-mentor nie był już sobą, albo miast niego był ktoś zupełnie inny. Czy możliwe, by mogła odmłodzić się tak twarz mistrza? Może miał zaaplikowaną elektroniczną lewatywę, albo został zamieniony na lepszy model? Niebawem miałem poznać prawdę, gdyż zagadka z każdym moim krokiem zaczynała się coraz bardziej rozwiązywać.

Robo-mentor nie był sobą, albo miast niego był ktoś zupełnie inny.

Podszedłem, a podróbka mojego mistrza wypowiedziała te słowo:
-Dzień dobry. Nazywam się Arkadiusz Przyjezdny i zastępuję dzisiaj głównego instruktora nauki jazdy. Proszę mi powiedzieć z czym zapoznał się Pan na poprzednich lekcjach i wskazać wszystkie światła pojazdu oraz koniczne elementy przy egzaminie na prawo jazdy kryjące się pod maską.
-Witam. Szczerze mówiąc, to niezbyt dobrze poznałem te elementy, ale bardzo chętnie przypomnę je sobie i ich usytuowanie z pomocą szanownego Pana instruktora.
-Myśli Pan, że ten sprytny retoryczny chwyt, za pomocą którego przerzucona została rola zademonstrowania głównych elementów pojazdu i świateł na mnie podziałał i sam zajmę się objaśnianiem wszystkiego? Jeśli tak, to jest Pan w błędzie. Nie mam zamiaru uczyć wszystkiego od nowa i marnować czas na rzeczy, które - wedle harmonogramu zajęć praktycznych - miały mieć swoje miejsce. Proszę zacząć demonstrację.
-Ależ Panie Młodszy Instruktorze. Nie było moim zamiarem zrzucenie na Pana zademonstrowania tych przykrych i doskonale przez Pana znanych elementów. Chciałem tylko przypomnieć, że nauka ta nie została jeszcze przeze mnie zgłębiona i z pomocą tak świetnego fachowca utrwalić i wynieść na wyższy poziom zrozumienia niuanse posługiwania się tym wspaniałym autem.
-W takim razie przejdę do rzeczy, a Pan niech słucha uważnie i bacznie obserwuje moje poczynania.
W taki oto sposób skończyła się pierwsza moja potyczka z Przyjezdnym, który zdawał się być mądrzejszy od wszystkich znanych mi kierowców, a cwańszy od niejednego z nich.

Przyjezdny zdawał się mądrzejszy od wszystkich znanych mi kierowców.

Zaprezentowawszy kolejno światła pozycyjne, mijania, drogowe, tylne przeciwmgłowe, kierunkowskazów, awaryjne, cofania, stopu, a także używszy sygnału dźwiękowego i wskazawszy na zbiornik płynu układu hamulcowego, chłodzącego, płynu do spryskiwaczy i pokazawszy miernik wskazujący poziom oleju, cwany młodszy instruktor poprosił, bym powtórzył po nim te czynności. Tym razem sprawa nie była prosta. Światła mijania minęły się z tylnymi przeciwmgłowymi, a kierunkowskaz lewy wskazał prawy, światła cofania zaświeciły z przodu, a spryskiwacz tylny umył szybę przednią, światła awaryjne awarii nie zgłaszały, tylko świecić chciały w nocy. Jakby tego było mało, zbiorniki pozamieniały się miejscami i wskaźnik oleju wskazał poziom płynu hamulcowego. Linia wskazująca poziom "minimum" zatańczyła i weszła w obrót z linią wskazującą poziom "maksimum". Samochód oszalał. Wszystko z wszystkim pozamieniało się miejscami, wszystko wskazywało wszystko tylko nie to, co miało wskazywać.

Wszystko z wszystkim pozamieniało się miejscami.

Przyjezdny stał, oczy otwierały mu się coraz szerzej, aż szersze były od przedniej szyby. Stał i stał, jakby stanie w pełni odpowiadało jego profesji. Usta nieruchomo rozwarte zmagały się z ruchem, by wypowiedzieć chociaż jedno słowo. Zdumienie jego przekraczało stosowną miarę. Wstrząśnięto-zmieszany stał i stał, milczeniem przyprawiając czas, a czas leciał do przodu jak wariat, który nie może się zatrzymać. Leciał i leciał, szybkością wtórując nieruchomości Przyjezdnego, który nie miał zamiaru nigdzie wyjeżdżać. Leciał i leciał, nie wiedząc dokąd, leciał nie chcąc nawet odpocząć. Ja za to stałem i udawałem, że nic się nie stało, jak zwykle to czynię, gdy po raz kolejny coś w życiu mi się nie powiedzie. I udawałbym dalej a Przyjezdny stałby dalej, gdyby czas tak lecąc i lecąc na łeb, na szyję, nie potknął się przypadkiem o zegar, który oburzony wykrzyknął: pik piiikkk, koniec.

Ja stałem i udawałem, że nic się nie stało.

12 marca 2010

Rozdział 10, Czyli dlaczego Grzegorz Dziwaczny nie może znaleźć pracy

Grzegorz Dziwaczny oprócz tego, że delektuje się wciąż nowo przeżytymi snami, poza rzeczywistością snów, bierze rzecz jasna udział w rzeczywistości na jawie. I choć sam do końca nie jest pewien, która z nich jest bardziej prawdziwa, to zdaje sobie sprawę z ich najważniejszych różnic: gdy ta pierwsza jest pasmem niekończących się zwycięstw i wciąż na nowo spełnianych marzeń i wszelakich życzeń, to ta druga jest pasmem niekończących się porażek, między którymi jak kwiaty z topniejącego marcowego śniegu wyrastają nieliczne zwycięstwa. Nie będzie jednak mowy teraz o tych perełkach życia na jawie Grzegorza Dziwacznego, bowiem aby je lepiej zrozumieć i docenić, trzeba - zdaniem autora opowieści - poznać bliżej samego Grzegorza. Śnił mi się przepiękny autobus - wtrąca Grzegorz Dziwaczny - i o nim chciałbym nieco opowiedzieć. Nie teraz główny bohaterze, jeszcze nie czas. Bowiem o kolejności i prawie wypowiedzi decyduje tutaj autor. Opowiedz Grzegorzu o tym, jak szukałeś pracy, a z pewnością zaciekawisz tą historią strudzonych po całym tygodniu ciężkiej pracy Czytelników, którzy znaleźli czas, by cię wysłuchać.

O kolejności i prawie wypowiedzi decyduje sam autor.

To było dawno i sam się zastanawiam, czy była to prawda, a jeśli tak, to czy należała do świata snu czy jawy. Pierwszą pracę dostałem przypadkiem, z ogłoszenia. Wybraliśmy się z najlepszym kolegą, a była to siódma bądź ósma klasa podstawówki, na spotkanie w sprawie pracy do Miejskiego Domu Kultury. Byliśmy w pełni dziećmi, a jeden z drugim prześcigał się we własnej naiwności. Pamiętam to jak przez mgłę. Spotkanie odbyło się z ludźmi, którzy zaraz po nim zaproponowali nam współpracę. Z początku byłem sceptycznie nastawiony do całej idei zarobku, ale kolega przekonał mnie i zaczęliśmy pracę bardzo szybko. Praca polegała na sprzedaży papeterii, z której nieokreślony bliżej procent miał być przekazany na działalność charytatywną. Choć informacje na pięknej okładce towaru były od razu czytelne i wręcz krzyczały o pomoc i informowały o szlachetnym celu, to na działalność dobroczynną miał być przekazany ułamek procenta. Chodziliśmy - pamiętam - dwa całe dnie po mieszkaniach ogromnych blokowisk i sprzedawaliśmy nadzieję w zamian za dobre serce i finansowe wsparcie od ofiarodawców.

Zaczęliśmy pracę bardzo szybko.

Reakcje mieszkańców były bardzo różne: jedni w ogóle nam nie otwierali drzwi i tych było najwięcej, inni otwierali i jeszcze szybciej zamykali, jeszcze inni wprost nas przeganiali, wreszcie byli i tacy, którzy pomagali. Tych ostatnich oczywiście było najmniej, a przekrój tej grupy był bardzo podobny: ludzie biedni, schorowani, wrażliwi i ci, którym ktoś kiedyś w życiu pomógł. Po dwudniowej eskapadzie, oprócz odcisków na stopach i ochrypłych gardeł, zebraliśmy sumę równą ok. 30 zł. Nie była to suma netto, bowiem z 30 zł trzeba było się jeszcze rozliczyć - oddać pieniądze za sprzedane papeterie. Po całkowitym bilansie zysków i strat, byliśmy 10 zł do przodu, ale i do podziału. Jeżeli mamy na pokładzie matematyka czy ekonomistę, to z pewnością w mig policzy i przedstawi nam kwotę 5 zł na osobę za dwa dni pracy. Dużo czy mało? Pewnie wyrwie się jakiś śmiałek i powie, że było to przecież kilkanaście lat temu i 5 zł wtedy było o wiele więcej warte niż 5 zł teraz i będzie miał rację. Czy jednak było warto? Śmiałków nigdy nie brakuje i znajdzie się jeszcze ktoś, kto powie, że przecież z całej historii można było wynieść o wiele więcej wartościowych rzeczy, niż 5 zł netto wtedy o wiele większe niż 5 zł teraz: można było wynieść kapitał zaradności i przedsiębiorczości, pewności siebie i podreperowanie budżetu elokwencji i siły perswazji. Ano można było. Jak każda jednak broń, jak każde przedsięwzięcie, jak każda historia, historia z nielegalnym wolontariatem miała dobre i złe strony. Przynosiła dobrą i złą naukę. Złą stroną był trening cwaniactwa i oszustwa, bezduszności i manipulacji. Z etycznego punktu widzenia, choć byliśmy jeszcze dziećmi, wynieśliśmy bagaż destrukcyjny, który miał później upominać się wciąż o odsetki. Zamiast kapitału, zostaliśmy z długiem, tym moralnym.

Historia z nielegalnym wolontariatem miała dobre i złe strony.

Ale czy na pewno tak było? Czy Grzegorz Dziwaczny wyniósł taki sam kapitał jak jego kolega? Otóż nie. Różni ludzie różne wyciągają nauki. I tak było tym razem. Gdy Grzegorz Dziwaczny wyniósł dług moralny, kolega Grzegorza wyniósł kapitał przedsiębiorczości. Gdy Grzegorz Dziwaczny wciąż budził się w nocy i rozmyślał o tym, że chcąc pomóc mógł tylko oszukać, kolega Grzegorza budował piramidy cwaniactwa i sieć drobnych przekrętów. Gdy Grzegorz Dziwaczny latami pokutował za swoje winy, kolega Grzegorza miał się całkiem dobrze i zaczął zarabiać. Pamiętam to doskonale jak kolega mój jako kierunek nauki po szkole ponadpodstawowej wybrał ekonomię. Ja brzydziłem się zarabianiem i tym, że ekonomia ma się tak do etyki, jak przedsiębiorczość i prowadzenie interesu mają się do moralności, a więc tak, jak przeciwstawne bieguny ziemskie mają się do siebie. Biznes bowiem z założenia nie może być moralny, tak jak etyka z założenia nie jest nastawiona na zysk. Mogę tylko z rozbawieniem i z równoczesną irytacją spoglądać na duże wysiłki polityków, organizacji pracodawców i całego lobbingu ekonomicznego, którzy cały czas starają się nas wszystkich przekonać, że ich wysiłku zmierzają do poprawy bytu także tych słabszych, bo pracujących dla nich najemników. Mogę także z rozbawieniem i politowaniem, a jednoczesnym obrzydzeniem, spoglądać na tych moralistów, którzy w pouczaniu moralnym widzą okazję do zysku. Która nauka była cenniejsza, albo która bardziej pożyteczna: czy nauka wyniesiona przez kolegę wyrwi-chytrze-grosika czy może nauka wyniesiona przez Grzegorza Dziwacznego? Czy ten aspekt młodzieńczego doświadczenia Grzegorza mógł w przyszłości zaważyć na tym, że Grzegorzowi Dziwacznemu nic, czy prawie nic, się w życiu nie udaje? Oczywiście ocena nie jest jednoznaczna i może być wydawana z różnych punktów widzenia, a o tym, czy Grzegorz Dziwaczny sumą swoich zachowań składających się na sumę rzeczy dobrych z rzeczami złymi (przy przyjęciu, że rzeczy złe mają znak ujemny) dodaje coś do sumy dobra czy zła na świecie, zdecyduje Wielki Matematyk czy Wielki Ekonomista, na pewno nie on sam. Faktem jest jednak to, że gdy sami będziecie chcieli zostać Wielkim Ekonomistą czy Wielkim Matematykiem, a więc wydać ocenę Grzegorzowi Dziwacznemu, musicie wstrzymać się do końca opowiadania o jego perypetiach.

Czy Grzegorz Dziwaczny bardziej przyczynił się do sumy dobra na świecie czy zła?

11 marca 2010

Rozdział 9, Czyli o tym, że nie wszystko się Grzegorzowi Dziwacznemu nie udaje

Dotąd pisałem wyłącznie o tym, jak to Grzegorzowi Dziwacznemu w życiu się wszystko nie udaje, jednak - by być szczerym wobec Czytelnika - trzeba powiedzieć, że nie wszystko w życiu Dziwacznego jest takie. Jest taka sfera rzeczywistości, gdzie Dziwaczny odnosi same sukcesy. Dzięki niej chce żyć. Tą sferą są sny. Gdyby nie sny, życie Dziwacznego nie byłoby za różowe, a ciągłe pasmo porażek zamieniłoby jego los w nieznośny ciężar bytu. Kolejny dzień prześciga się z poprzednim w wymyślaniu porażek dla Grzegorza, a pomysłowość i złośliwość losu nie znają granic. Ale Dziwaczny znosi wszystko z pokorą i czeka na noc, tę wymarzoną część doby, gdzie marzenia się spełniają, a sukcesy pozwalają zapomnieć. Życie Dziwacznego składa się z dwóch sfer rzeczywistości: jawy i snu. O żadnej nie można powiedzieć, że jest bardziej realna od pozostałej. Gdy jawa rozczarowuje, sen zaczarowuje i odkrywa przed Dziwacznym świat zawsze od nowa, zawsze ciekawie i zawsze w innych kolorowych barwach.

Jest taka sfera rzeczywistości, gdzie Dziwaczny odnosi same sukcesy.

Dziś w nocy śnił mi się Krym. Obudziłem się z codzienną niechęcią, wiedząc, że magiczny czas snu się kończy. Wrażenie snu powoli rozpływało się w zwyczajności jawy, lecz sen miałem przepiękny. Śnił mi się Krym. Ta pewność miejsca budzi teraz we mnie zdziwienie, ale obudziłem się mając wspomnienie Krymu i wciąż topniejące przepiękne obrazy odwiedzonej krainy. A było to tak. Przyjechałem z grupą młodych ludzi do nadmorskiego miasta. Musiałem być młodszy, byliśmy bowiem wycieczką szkolną, a opiekę sprawowały panie nauczycielki. Pamiętam, jak podeszliśmy do niesamowicie wielkiej zjeżdżali. Zanim można było zjeżdżać do kilkupoziomowego basenu, schodziło się po dziwnych i stromych stopniach ze średniowiecznego zamku w dół, niemal pionowo. Ogarnął mną strach, lecz byłem pierwszy z kolejki i pchany resztą towarzyszy nie miałem wyboru, schodziłem w dół. A dół był nisko. Stawiałem stopę za stopą na stromej drabinie, głowę przekładając między szczeblami, tak bowiem dziwnie były skonstruowane. Młodzi uczestnicy wycieczkowych atrakcji posuwali się za mną krok za krokiem. Nagle zatrzymałem się w miejscu. Do przejścia miałem przeszkodę: jeden szczebel niespotykanej drabiny wydawał się być zbyt wąski, abym przepuścił przez niego głowę za smukłym ciałem. Zawahałem się. Kolejka napierała coraz bardziej. wisieliśmy w powietrzu na dużej wysokości a wokół panowała przestrzeń. Przemogłem strach i zmieściłem się, by przekonać się, że w snach rozmiar nie jest najważniejszą własnością przestrzeni. Spełniane marzenia i chęć dobrej zabawy przemogła okazując się znaczące. Schodziliśmy coraz prędzej i prędzej, by dojść do końca drabiny spotykającej się z początkiem niesamowitej zjeżdżalni. Wskoczyłem w wir zjeżdżani i zjechałem wprost do basenu, zimnego lecz niezwykle orzeźwiającego. Wokół piętrzyły się kolorowe kamienice a nieopodal stał pomnik Lenina-Putina, będąc częścią wielopoziomowego basenu. Trudno mi teraz osądzić czy Lenin był bardziej Putinem czy Putin bardziej Leninem. Pewne jest to, że był to obiekt małej architektury skrywający znaczącą postać polityczną Rosji. I pewne jest to, że mimo swojej szarości nie przygnębiał.

Spełniane marzenia i chęć dobrej zabawy przemogła okazując się znaczące.

Stałem w kąpielówkach pośrodku betonowego zbiornika wody, a następni wciąż zjeżdżali do niego ochlapując wszystko wokół. Co dziwne, było zimno. Jesienny wiatr dawał sygnały, że to nie pora, by naruszać spokój Lenina-Putina zmywając wszędzie lecącą wodą wszelkie zbrodnicze winy tyranów. Ale przecież jestem na wycieczce w dotąd nieodwiedzanym kraju - pomyślałem. Pal licho zimno i dobre zwyczaje! Co z tego, że ludzie się patrzą! Kąpałem i pluskałem się nadal. Zabawa prześcigała się z kolejną zabawą. Nagle poczułem wielką chęć zrobienia sobie zdjęcia. Co się stało z moim aparatem? Znowu nie naładowałem akumulatorów. A komórka? Telefon bardziej chciał być telefonem niż aparatem i w ramach protestu robił niewyraźne zdjęcia. To nie zraziło mnie od działania i stałem się fotografem. Robiłem zdjęcia wszędzie i wszystkiemu uchwyciwszy oprócz piękna ukraińskiej architektury także to mniej uchwytne, radość wypływającą szeroko z gębo-śmieszek.

Zabawa prześcigała się z kolejną zabawą.

Tym razem, choć zmianie uległa sceneria, byliśmy nadal na Krymie. Wokół roztaczał się szereg niezliczonych bloków czteropiętrowych, który za wszelką cenę szeregiem być nie chciał. Były one ułożone w każdym kierunku z tym wyjątkiem, że stykały się bokami, jak żołnierze radzieccy stykali się ramionami wysyłani przez dowódców na rzeź. Stykały się betonowymi płyto-ramionami emitując szereg, by odskakiwać z drugiej strony gdziekolwiek. Było ich dziesiątki, a ja razem z jedną gębo-śmieszką przemierzaliśmy przez oplatające je osiedla i tunele widocznie czegoś szukając. Szliśmy szukając i szukaliśmy idąc, a zewsząd wychodzili młodzi mieszkańcy blokowisk z zadziornym spojrzeniem pokazując wyjście. Szukaliśmy grupy. Zgubiliśmy się, nikogo znaleźć nie mogliśmy. Wciąż szliśmy i szukaliśmy przezierając się przez betonowe zasłony. Młodzi tubylcy puszczali miny wystraszki, ale straszne one nie były. Wiedzieliśmy że czasu jest mało i wciąż szliśmy. Zasłony opadały jedna za drugą po kolei odsłaniając coś, co czekało za nimi. Mimo poruszenia było ciepło i nic nie przypominało jesienną zimną aurę, lato bowiem po jesieni wskoczyło pijane. A my razem z nim upijaliśmy się słońcem. Ostatnia zasłona przed nami, przechodzimy przez tunel , by zaraz paść...paść z wrażenia. Przed nami roztaczał się nieogarniony wcześniej przez oko i wyobraźnię krajobraz: z jednej strony po lewej rysowało się przepiękne zielonkawe morze, które zachęcało do orzeźwiającej kąpieli, z drugiej strony na prawo ujrzałem niespotykaną nigdy dotąd plażę-mierzeję, która zachęcająco rozciągała się w kierunku od nas najdalszym. Nie zapomnę nigdy koloru tego morza, błękit mieszał się z żółtością przykrytego i wychodzącego na mierzeję piasku. Wszystko doskonałe i kuszące, wręcz idealne, zapraszało do wypoczynku. Wybraliśmy plażę na prawo, i to był wybór właściwy. Stamtąd prowadziła droga ku naszemu odnalezieniu.

Lato wskoczyło pijane, a my razem z nim upijaliśmy się słońcem.

10 marca 2010

Rozdział 8, Drugie podejście

Musiało minąć sporo czasu nim ochłonąłem, a czasu minęło niewiele. Po raz kolejny szedłem na spotkanie drapieżnej kocicy. Rany nie zagoiły się. Idąc spoglądałem przed siebie, choć w pamięci miałem ostatnie spotkanie. Widziałem drogę, a drogi zarazem nie było. Był tylko znak: "ślepa uliczka". Szedłem, ale nigdzie dojść nie mogłem. Czarne chmury zaczęły złowrogo zbierać się na widnokręgu, ptaki coraz niżej latały zwiastując nadchodzącą apokalipsę. Stawiałem kroki, każdy niepewny i ryzykowny. Po drodze minąłem spoglądającego kruka, który zdawał się mówić o nadchodzącej śmierci. Marzenia o prawie jazdy, choć jeszcze żyły, wkrótce żywot miały zakończyć. W krajobrazie dominowały ciemnoszare kolory. Biel ustępowała czerni. Przede mną ciągnął się ponuro kondukt pogrzebowy. Mimo przygnębienia przyśpieszyłem kroku i dogoniwszy czarny marsz śmierci zajrzałem ukradkiem do rozwartej dębowej trumny...a w trumnie leżałem ja, Grzegorz Dziwaczny, razem ze zwłokami swoich marzeń, nadziei i chęci.

Czarne chmury zaczęły złowrogo zbierać się na widnokręgu.

Już z daleka zobaczyłem ją stojącą i prześmiewczo zwróconą. Zdała się szeptać, choć głośno:
-Podejdź tu Dziwaczny, a zasmakujesz niezapominanej rozkoszy umierania. Z ciała żywego zwłokami się staniesz, a sępy głodne już nie będą. Ladacznicą mnie chciałeś zrobić, a ja przecie wolna jestem, panem jestem niźli sługą.
Stanąłem jak zamurowany, myśli ciężko spływały po ciele szukając światła życia. Życie jeszcze się tliło. Życie porażką, porażką po raz kolejny stać się miało. Deszcz gęsto zaznaczył istnienie z suchego mokrym zmieniając rzeczy, wiatr wzmógł się znacznie spychając resztę na boki. Mróz obudził się z południowego spoczynku, a za nim upadły przyokienne termometry. Podjąłem próbę i ruszyłem z miejsca, w miejscu bowiem śmierć zamiast życia czekała.

Myśli ciężko spływały po ciele szukając światła życia.

A ona ciągle stała pewna swojej przewagi. Peugeot, Peugeot, z pięknej zwiastunką śmierci stać się miała. Stanąłem na podeście szubienicy, kat nałożył sznur na szyję. Wokół tańczyli przechodnie, widzowie wzrok natężali by widzieć moment zagłady. Kat spytał ochrypłym głosem:
-Gotowy?
Jakże gotowy być miałem, przecie to nie pora na śmierć, lecz na życie. Spuściłem głowę. Kat złapał za dźwignię, pociągnął. Miast klapy opuścić się mającej, wszystko drgnęło i zaczęło powoli się ruszać. Czyżbym już przekroczył bramę piekieł i płynął na spotkanie ze Złym? Wirowało i wirowało. Życie czy śmierć, śmierć czy życie? - takie krążyły mi w głowie pytania. Myśli, choć silnie stłumione, nadal krążyły. Krążyły i krążyły i krążyć nie przestawały, a w swym ruchu okrężnym coraz jaśniej świdrowały, wręcz jaśniały mówiąc:
-Grzegorzu Wspaniały, przestań się lękać, bo życiem a nie śmiercią naznaczony zostałeś, a życie twoje to porażka, życie twe ciągłą porażka jest, miast sukcesem być. Żyjesz i o życiu twoim dowód mam taki, że żołądek masz spięty, uciśnięty...a żołądek to przecie ciała część. Masz ciało, czujesz, więc żyjesz. Otwórz oczy głupcze!
I otworzyłem.

Kat złapał za dźwignię, pociągnął.

Otworzyłem. Peugeot ruszył. Siedziałem za kierownicą, obok instruktor. Jechaliśmy. Pot z czoła zanikał. Podjechałem kawałek. Sprzęgło, hamulec. Pierwsze sprzęgło, potem hamulec. Zgasł. Nic nie szkodzi. Spokojnie. Jeszcze raz. Proszę zapalić silnik. Tak, kluczykiem w prawo, do oporu i puszczamy. Noga na sprzęgle, druga na gazie. Sprzęgło lekko puszczamy i jednocześnie naciskamy gaz. Nie za mocno. Wyje przecież. Lekko puszczamy i lekko wciskamy gaz. Jedynka, dwójka. Dobrze. Jedziemy. Proszę patrzeć na drogę, tak prosto. I zatrzymujemy się. Sprzęgło i hamulec, by nie zgasł. Dobrze. Teraz ruszamy. Jedynka, puszczamy sprzęgło, gaz, i jedziemy. Proszę podjechać tam. Czuje pan samochód. Ruszamy kierownicą i robimy kółka. Kręcimy, kręcimy i jedziemy, dobrze. Obserwujemy drogę. Powoli, powoli. Sprzęgło, dwójka, Puszczamy sprzęgło. Jedziemy. I hamujemy. Ze śmierci powróciłem do życia, jechałem. Myśli zlewały się z komendami instruktora. Skupiałem uwagę i starałem się wykonywać polecenia mistrza. Bestia odeszła, a miast niej kotek mały się zjawił i dawał się głaskać. A ja głaskałem, za uszkiem drapałem, koci koci łapci dawałem i rozpływałem się w ekstazie. Trans mną zawładnął. Przybierałem powoli inne ciało. Stawałem się kotem.
Pik pik piiiiiikkkkk! Koniec czasu.

Bestia odeszła a miast niej kotek mały się zjawił.


9 marca 2010

Rozdział 7, Oswajanie piękności

Jako niedoświadczony kochanek podszedłem nieśmiało do swojej nowo opłaconej piękności, a robo-mentor niczym sutener przystąpił do pokazywania jej atutów. Zdawał się mówić:
"-Pamiętaj chłopcze, masz tylko godzinę, postaraj się wykorzystać ten czas jak najlepiej, oby w końcu jazda sprawiała największą przyjemność. Tylko uważaj! Pierwsze poznaj swoją partnerkę, później się nią zajmij, ale tak, by nie zrobić jej krzywdy!"
Z szacunkiem i pokorą przyjąłem tę radę i zacząłem oglądać wszystkie sekrety Peugeot, zaglądając za sutenerem pod blaszaną sukienkę. A tam zobaczyłem więcej, niż kiedykolwiek bym przypuszczał, a wszystko tajemnicze i nieznajome, skryte i zagadkowe.

Zobaczyłem więcej, niż kiedykolwiek bym przypuszczał.

Przednia maska stwarzała efekt drapieżnego kota, ostro zarysowane światła, opływowy kształt kociej bestii, lwie logo osłonięte linią w kształcie litery "u", by mu się nic nie stało w trakcie łowów, lusterka jak uszy kocicy powiewające na wietrze, tył delikatnie ścięty, lecz z gracją, szerokie czerwone tylne światła jak znaki dawane przez drapieżnika, by się nie zbliżać, ostro zarysowana linia błotnika tylnego jak pas na skórze zwierzęcia, nieznaczny daszek nad tylną szybą i antenka pośrodku jakby wykształcona ewolucyjnie, by wykrywać zagrożenia ze wszystkich stron, nawet podczas snu.
Zegary zachwyciły nowoczesnym dizajnem, symetrycznym usadowieniem i srebrną otoczką, kierownica drapieżnie spoglądała z lwim logo zaznaczając zwierzęce możliwości, deska rozdzielcza równomiernie osadzona z charakterystycznymi srebrnymi akcentami, dwiema pionowymi liniami i czworokątem skrywającym dwa nawiewy powietrza, deska, o której producent powiedziałby, że "ma kształt długiej, łagodnej fali, otwierającej się szeroko na panoramiczną przednią szybę", tapicerka ze skóry licowej delikatnie oplatająca wnętrze pojazdu, wygodne siedzenia i prosta obsługa, wszystko, co mógłby oczekiwać nieznajomy od nowo poznanej damy.

Miała wszystko, co mógłby oczekiwać nieznajomy od nowo poznanej damy.

Wsiadłem do środka. Trener dzikiego zwierzęcia, a zarazem sutener, obserwował i pokazywał, mówiąc:
"-Tu można otworzyć, tutaj delikatnie, niech pan uważa, tutaj jest to, tutaj trzeba nacisnąć, proszę usiąść i dopasować siedzenie, a pasy, nie zapomnijmy się zabezpieczyć, wciskamy, przekręcamy, upuszczamy, przesuwamy..."
Komendy dawane przez trenera sprawiały, że mimo mroźnej poświaty, poczułem się jak na afrykańskim safari, gdzie dzikość, słońce i zwinność mieszały się z doświadczeniem czarnego przewodnika. Wsiadłem po to, by bestia została ujarzmiona, ale bestia dać ujarzmić się nie miała zamiaru, i raz po razie strącała mnie pozwalając poczuć w ustach smak afrykańskiego piasku. Raz po raz strącała, zdradzając to, że jej ujarzmić się nie da. Kochanka była już tylko zwierzęciem, lekkie pocałunki zamieniły się w dziki atak kąsających zębów, które stworzone były tylko po to, by zabijać. Trener wpadł w osłupienie i stamtąd nie mógł się już wydostać. A bestia wyła i gryzła, szarpała i drapała, nie zważając na nic i na wszystko. Czas i tym razem był mi przeciwny, gdyż krzyknął o swoim końcu albo stał się moim przyjacielem przerywając zbliżającą się klęskę. Wybiła pełna godzina, a ja pozostałem z niczym. Po raz kolejny coś mi się w życiu nie udało.

Po raz kolejny coś mi się w życiu nie udało.

8 marca 2010

Rozdział 6, Czyli jak Grzegorz Dziwaczny poznaje samochód

Zniesmaczony kursem teoretycznym, lecz zarazem posiadający cały wachlarz wiadomości z zakresu prawa ruchu drogowego, zapisałem się na pierwszą lekcję praktyczną. Kłopot jednak w tym, że nigdy - oprócz przykrego incydentu z Fiatem 126 p - nie miałem styczności z samochodem. Tysiące twarzy, które wpatrują się w światło monitora, zdaje wykrzywiać się z lekkim uśmieszkiem i niedowierzaniem. Jak można w XXI wieku nie mieć styczności z jakimkolwiek samochodem przez jakiś czas, który zaowocowałby jakąkolwiek znajomością jego obsługi? Nie wierzycie? Ano można. Ja, Grzegorz Dziwaczny, nie potrzebowałem samochodu, bo wszędzie miałem blisko. Jak byłem mały, wozili mnie w wózku, jak trochę podrosłem, chodziłem piechotą. Po prostu wszędzie miałem blisko.

Nie potrzebowałem samochodu, bo wszędzie miałem blisko.

To jest komfort mieszkańca średniej wielkości polskiego miasta, by mieć wszystko w zanadrzu, a zarazem do wszystkiego blisko. Do szkoły miałem blisko, i chodziłem piechotą. Do kina miałem blisko, do sklepu, na pocztę, wszędzie, gdzie zapragnąłem się znaleźć, znajdowałem się i zawsze miałem blisko. Jest to przywilej miast, które można w dwie godziny przejść piechotą od wschodu do zachodu, z północy na południe, w dwie godziny od granicy miasta do granicy. W zasadzie zawsze mieszkałem w jednym miejscu i to w przyszłym centrum miasta. Zdawało się, że zamiast przychodzić gdziekolwiek, wszystko przychodziło do mnie. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat najpierw szła do mnie droga, później przyszedł luksusowy trzygwiazdkowy hotel, poprzychodziły całe osiedla, szkoły i kliniki, małe i duże sklepy (mini-markety i hiper-markety), przyszły nawet banki, hurtownie i centra handlowe, stacje benzynowe, przyszło wszystko, tylko małe urokliwe kino obraziło się na mnie i zwijając taśmy odeszło.

Zamiast przychodzić gdziekolwiek, wszystko przychodziło do mnie.

W takiej przedziwnej atmosferze dorastałem bez świadomości konieczności posiadania prawa jazdy. Okres ten został później skutecznie przerwany, gdy znalazłem się w trzy razy większym mieście. Wszystko wtedy zadawało się, zamiast przychodzić, chować i uciekać. Pierwsza lekcja kursu praktycznego odbywała się z instruktorem, który prowadził zajęcia teoretyczne. Skoro mistrz okazał się robo-mentorem, to cóż szkodziło sprawdzić, czy potrafi poradzić sobie w całkiem innych okolicznościach. Czy istnieją już roboty, które mogą nie tylko odtwarzać wcześniej zapisane wiadomości, ale i reagować w nieustannie zmieniającej się rzeczywistości? Moje jazdy miały po części odpowiedzieć na to trudne pytanie i przynieść postęp nauce, bo zmienić paradygmat światowej robotyki.

Pierwsza lekcja kursu praktycznego odbywała się z robo-mentorem.

Przyszedłem w ten zimowy poranek, całkiem jeszcze śniąc na jawie albo będąc jak na jawie we śnie, a instruktor czekał kpiąc sobie z trudnych warunków atmosferycznych. Podszedłem do blaszanej piękności, która rozgrzana i cichutko pracująca nuciła silnikową piosenkę, a jej czysto-lśniące szyby zdawały się mrużyć odbitym blaskiem na powitanie, a ona czekała posłusznie, widocznie nie zdając sobie sprawy z niedoświadczenia swego przyszłego kochanka. Urzekła mnie zapachem nowości i siłą, którą dopiero miała mi pokazać, a wyraźnie kipiącą z jej sportowej sylwetki. Na imię miała Peugeot 207, najpiękniejsze imię francuskiej nauczycielki, która obejmując delikatnie pasami bezpieczeństwa miała mnie wprowadzić w najtrudniejsze ewolucje, jakie znała w swej mocy. Peugeot, Peugeot, jak dziki lecz cichy szept północy, Peugeot, jak pojawiająca się i znikająca w czeluściach błękitno-szarych niekończących się dróg, Peugeot, jak francuska kochanka nieznajomego prawiczka, Peugeot... delikatnie ale i szybko, miękko i dynamicznie, Peugeot 207, królowa dróg.

Peugeot czekała posłusznie nie zdając sobie sprawy z niedoświadczenia swego przyszłego kochanka.

7 marca 2010

Kalendarz na Marzec 2010 r.



Rozdział 5, Inne wątpliwości na niekorzyść kursu teoretycznego

Mistrz okazał się robo-mentorem, a ja sprytnym demaskatorem. Czy Grzegorz Dziwaczny pozbył się swojej głównej cechy, która powodowało to, że nic mu się w życiu nie udawało? Bynajmniej. Choć osiągnąłem pewien sukces odkrywając podstęp szkoły nauki jazdy, to było to zwycięstwo iluzoryczne i w zasadzie pogłębiało moją przyszłą i nieuniknioną porażkę, która zbliżała się i czekała już na swojego dobrego znajomego - Grzegorza Dziwacznego. Nauczony doświadczeniami życiowymi czekałem na nieuchronne.

Zwycięstwo okazało się iluzoryczne.

W dzieciństwie, gdy inne dzieci ucząc się chodzić dwa razy upadały po czym stawiały pierwszy krok, ja stawiałem pierwszy krok, a potem dwa razy upadałem. I tak było od zawsze. Jeden krok do przodu i dwa do tyłu, jedno zwycięstwo i dwie porażki, jedno wyróżnienie i dwie nagany, jedna dziewczyna i dwa złamane serca, i zawsze upadałem, i upadałem, za każdym razem niżej, niż poprzednio zdołałem się wznieść. Tym razem pierwszy sukces zwiastował kolejne dotkliwe porażki. Stąd stworzyłem prawo Dziwacznego, które brzmi: "Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się co najmniej dwa razy". Prawo to wyznaczało bieg mojego życia z żelazną koniecznością i potwierdzało swoją moc obowiązywania za każdym razem. Było nieodwołalne.

"Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się co najmniej dwa razy"

Złowrogie siły tkały swoją sieć i nieświadomy zagrożenia robiłem wszystko, by w nią wpaść. Dopiero po porażce, przypieczętowującej się podwójnie, mogłem spojrzeć wstecz i zebrać wszystko, co podejrzane. Mistrz okazał się robo-mentorem. Istniały jednak jeszcze inne fakty, które razem tworzyły sieć. Mistrz mimo bycia robo-mentorem, zdawał się znać człowieczą fizjologię i już na pierwszych zajęciach tłumaczył się zapaleniem gardła. Modulował swoje struny głosowe tak (jeżeli je w ogóle posiadał), że wydawał ochryple-piskliwy głos i w ten sposób tłumacząc swoją rzekomą niedyspozycję organizował zajęcia w specyficzny sposób. Miał w zanadrzu przygotowane płyty dvd, które zastępowały go w odtwarzaniu zajęć. Być może wydajność baterii robo-mentora nie pozwalała mu zbyt nadmiernie eksploatować swoich zasobów, być może znikając podłączał się do ukrytej ładowarki i ładował się na kolejne megabajtowe przemówienia. Faktem jest jednak to, że traciliśmy wszyscy, a zwłaszcza ja, który traciłem podwójnie.

Robo-mentor zdawał się znać człowieczą fizjologię.

Siedzieliśmy nadwyrężając swoje receptory odbiorcze, a wypukły ekran czternasto-calowego telewizora emitował obrazy i dźwięki, zamiast czarując - rozczarowując. Gęgo-gąbki wchłaniały pikselo-kolory i napychały się jałową strawą. Mijały kolejne godziny, a my z uczniów stawaliśmy się widzami marnej jakości filmów. Ale siedzieliśmy i dzielnie czekaliśmy powrotu mistrza, który zdawał się znać co do minuty czas końca każdej lekcji i wtedy przybywał zwiastując pożegnanie. Szczytem podstępu szkoły nauki jazdy były zajęcia o pierwszej pomocy lekarskiej w sytuacjach zagrożenia życia i zdrowia ofiary wypadku drogowego. Zasady pierwszej pomocy referował nam bez zająknięcia odbiornik telewizyjny wciągając w taniec odbiornik dvd, gdzie lekarz wydawał się niepotrzebny. Liczyliśmy uciśnięcia i oddechy, sprawdzaliśmy rany i złamania, ze w stoperem w ręku zmagaliśmy się z czasem, by zdążyć, zdążyć uratować pikselowego manekina, dla którego życiem była wciąż krążąca płyta zamknięta w blaszanym kostiumie odtwarzacza dvd, wciąż krążąca udawała krążenie krwi rannego, wciąż krążąca płyta dvd krążyła i krążyła, z niezmienną mechaniką imitując życie, tak jak imitowały życie baterie robo-mentora.

Zasady pierwszej pomocy lekarskiej referował nam odbiornik telewizyjny wciągając w taniec odbiornik dvd.