6 kwietnia 2010

Rozdział 22, Przygotowania do napadu na WORD

Grzegorz Dziwaczny po tym, gdy to, co dziwaczne, stało się zwyczajne, postanowił przygotować się do napadu na WORD. Pod osłoną dnia wyruszył na wywiad terenowy, by idealnie przygotować się do skoku. Najpierw staranie zbierał informacje na temat miejsca i specyfiki działania Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego wykorzystując internetową "stronę główną" tej instytucji. Następnie, wziął ze sobą odpowiednie środki finansowe na przeprowadzenie wywiadu w kwocie operacyjnej równej 4,50 zł, aby za tę kwotę zakupić dwa bilety autobusowe. Z góry zakładał, że operacja zakończy się powodzeniem, bowiem kupił dwa bilety, a nie jeden. Nie brał pod uwagę tego, że może się wszystko wydarzyć a misja zakończyć niepowodzeniem. Ubrany w strój nie zwracający niczyjej uwagi, a więc w koszulkę z długim rękawem w pasy pomarańczowo-żółte, spodnie w drobną szachownicę czerwono-zieloną, skarpety długie w biało-zielone pasy i czarne, tradycyjne buty, przemierzał piechotą w kierunku przystanku, jednego z głównych w mieście. Sprytnie wykorzystał tłum ludzi na ulicy, by wmieszać się w skupisko człowiecze i stał się częścią zbitej miejskiej masy, która jednocześnie mówiła, kręciła się, czytała gazetę, wpisywała treści sms-ów i przeglądała rozkłady jazdy, ludzi w różnych wieku i różnej płci, różnego koloru włosów i ekspresji.

Nie brał pod uwagę tego, że wszystko może się wydarzyć.

Podjechał właściwy autobus, a Dziwaczny zmagał się ze zindywidualizowaniem spośród kipiącej masy, by w końcu oderwać się i przyłączyć do innej masy, tym razem jednak poszatkowanej przez granatowe siedzenia Solarisa. Autobus podjeżdżał na kolejne przystanki, i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewne wydarzenie, które a mały włos nie spaliłoby całej akcji. Otóż, zająwszy miejsce w ostatnim rzędzie, Dziwaczny wpakował się w niezłe tarapaty. Przy kolejnym postoju do autobusu wsiadła kobieta z dwojgiem dzieci i usiedli tuż przy naszym bohaterze. Dzieci, walcząc z wlekącą się wokół nudą, skupiły swoją uwagę na pewnym specyficznym człowieku, wołając:
"-Patrz mamo, jaki dziwak siedzi obok nas!!! Ubrany jest tak kolorowo, jakby był klaunem. Czy pan jest klaunem?" - spytały Dziwacznego dzieci z rozbrajającą szczerością i zdradzając gromadzącą się w nich ciekawość.
"-Nie dzieci. Z zawodu jestem kimś, kto ... w zasadzie nie ma swojego zawodu. Jestem specjalistą od wszystkiego, a zarazem od niczego. A znany jestem z tego, że nic mi się w życiu nie udaje."
"-Czyli, skoro jest pan z zawodu kimś, kto nie ma swojego zawodu, a zarazem specjalistą od wszystkiego, to jest pan także klaunem??!!" - rozłożyło na czynniki pierwsze wypowiedź Dziwacznego dziecko i pytająco-twierdząco ciągnęło swoją wypowiedź - "Skoro jest pan z zawodu klaunem, to mógłby pan pokazać nam swój najnowszy program?"
Dziwaczny musiał zrobić wszystko, aby dzieci nie rozpoznały jego prawdziwego zamiaru, więc przyznał im rację i przygotowywał się do występu.

Z zawodu jestem specjalistą od wszystkiego.

Natychmiast Solaris pokrył się od zewnątrz kolorową reklamą cyrku. Kierowca trzymał w ręku megafon i zapraszał wszystkich do wzięcia udziału w prapremierze występu klauna, który miał rozśmieszyć wszystkich do granic szerokości aparatu śmiechodtwórczego. Ludzie pchali się i wchodzili drzwiami i oknami. Wokół słychać było tandetną muzykę, a młode asystentki artysty tańczyły i podnosiły nogi dotykając czubkami butów barierki biegnące tuż pod zadaszeniem. Widownia klaskała, a Dziwaczny w rudej peruce i z czerwonym nosem rozpoczął przedstawienie. Nikt nie mógł oderwać oczu od klauna-artysty, i nikt nie zdawał sobie sprawy z rozpoczynającego się procesu. Ukradkiem do autobusu weszło kilka cyganiątek, dzieci, których spryt i przebiegłość nie licowała z ich anielskimi twarzyczkami. Natychmiast się rozdzielili i czmychając pod nogami, między rękami, po barierkach i siedzeniach, chwytali łapko-rzepkami wszystko co cenne. Zegarki, portmonetki, dokumenty, telefony, łańcuszki, pierścionki, wszystko, co cenne i błyszczące, zaczęło znikać i chować się w chwytnych łapko-rzepkach urwisów. Dziwaczny wchodził w decydującą część występu, gdy jedna kobieta podniosła lament, druga zaczęła krzyczeć w wniebogłosy, trzecia płakać a czwarta panikować. Ludzie spoglądali na ręce i nie mogli znaleźć liczników czasu. Nawet kierowcy zaginęła kierownica, i w ten sposób zguba przedsiębiorstwa komunikacyjnego stała się sprawą ogółu, bo pojazd zaczął przyśpieszać jakby brał udział w czwartej części "Speeda", tyle że nikt nikogo nie porwał.

Chwytali łapko-rzepkami wszystko, co cenne.

Wtem autobus się zatrzymał, a fala pasażerów wylała się na ulicę. Przypadek zdecydował o tym, że miejsce akcji przeniosło się w pobliże WORD-u. Dziwaczny ulotnił się i skierował w stronę ośrodka. Tam, niczego nie świadomi egzaminatorzy egzaminowali, kasjerki kasowały i liczyły, sprzątaczki sprzątały a bufetowa obsługiwała bufet. Każdy wykonywał to, co do niego należało. Dziwaczny podszedł do placu egzaminacyjnego i ulokował się w pomieszczeniu razem z młodzieżą oczekującą na egzamin. Badawcze oko kamery obserwowało oczekujących i nie wiadomo z jakiego powodu swoją uwagę skierowało właśnie na dziwnego osobnika. Obiektyw za pomocą sterowania skierował się na Dziwacznego, na nim zatrzymał uwagę, zaczął przybliżać i wyostrzać interesujący go obiekt i podawać surowe informacje do centrum dowodzenia, by mogły być zanalizowane. W centrum dowodzenia zabawnie nazwanego "Ochrona" siedziało dwóch starszych panów w wieku emerytalnym, którzy wpatrywali się w pół tuzina monitorów, z których połowa podawała obrazy z placu manewrowego, a druga część wskazywała na wnętrza obiektów. I właśnie w jednym z tej drugiej połowy ekranów przypadkiem utkwił nie najlepszy już wzrok starszego kierownika ochrony, który takimi słowy zwrócił się do swojego podwładnego:
"-Janusz, popatrz no, tam, na siódemce, czekaj no, dam zbliżenie, o tam, jaki dziwaczny człowiek, oko jakby podbite, widać tylko pół twarzy, włosy w kosmykach potargane, i jako jedyny z całej gromady oczekujących nie denerwuje się, to musi być jakiś tajniak, czekaj no..." - mówił tak do kolegi, a jego lewa ręka zmierzała w stronę czerwonego przycisku, na którym dużymi białymi literami widniał napis "ALARM".

W centrum dowodzenia: "to musi być jakiś tajniak".