19 marca 2010

Rozdział 15, Kameleon iluzjonistą

Wybierałem się na kolejną jazdę. Przezierałem się przez pustynię miasta, osaczony żelbetowymi konstrukcjami i wielkopłytowymi gniazdami, które swoją szorstkością i szarością drażniły mi skórę. Ocierały się prawie o mnie, a ja nie mogłem nic zrobić na ten niechciany i narzucony kontakt. Normalnie, gdy ktoś dzwoni do mnie z nachalnymi ofertami promocyjnymi, to po prostu rozłączam połączenie. Teraz jednak nie wchodziło to chyba w grę, bowiem nie było to połączenie telefoniczne. Chociaż, czemu nie spróbować? Wyciągnąłem telefon z kieszeni piżamy i wciąż atakowany przez niechciane beto-łapki wcisnąłem czerwoną słuchawkę. Miasto natychmiast się cofnęło i przepychałem się teraz przez gałęzie drzew iglastych, które nakłuwały mnie po ciele wykonując kolejne iniekcje. Żywa żywica spływała leniwie po pachnących drzewodygach uporczywie zaznaczając swe nie tylko wonne istnienie. Szelest liści oprócz gamy dźwięków zdradzał ukrytą gamę jesiennych kolorów. "Gdzie znikła zima? Czemu miast po zimie jest jesień?" - szukałem odpowiedzi, której odnaleźć nie mogłem. "Czy zniknięcie zimy ma coś wspólnego ze zniknięciem miasta?" - wciąż nie mogłem przestać zadawać sobie te pytania, których pytajnik był równie zaskoczony jak ja sam.

Miasto natychmiast się cofnęło.

Jaki ma sens kontynuowanie tej fabuły i kto tu jest scenarzystą? "Ajjjććć!!!" Znów zostałem ukłuty i zrozumiałem, że ciekawość nie jest teraz najważniejsza. Liczyło się przetrwanie. Borsuk myląc lasy zastąpił mi zegarek, gdyż swoją aktywnością wskazywał na porę nocną. A nie było to takie oczywiste, bowiem las był tak gęsty, że również w dzień ciemność nie opuszczała tych terenów. Postanowiłem się upewnić i zacząłem się wspinać na drzewo, by z jego czubka dostrzec cokolwiek, albo i wciąż roztaczającą się ciemność. Wspinałem się po omacku troskliwie i ostrożnie ważąc każdą gałąź. Drzewo musiało być wysokie, i upadek z wysokości kilkudziesięciu metrów mógł zakończyć się śmiercią. Wspinałem się i wspinałem, cały oklejony żywicą, wyczuwając, iż drzewo staje się coraz bardziej smukłe a otaczające je gałęzie coraz cieńsze. Musiałem być już naprawdę wysoko, mniej więcej na dwóch trzecich wysokości i gdy dalej nie mogłem nic dostrzec, postanowiłem niezmiernie zmęczony zasnąć oplatając się wcześniej dokładnie gałęźmi, jak dziecko oplatuje się włosami matki, by nie spaść. Obudziła mnie po jakimś bliżej nieokreślonym czasie złośliwa wiewióra, która celowo musiała upuścić szyszkę, a ta odbiła się od mojej głowy. W górze dostrzegłem czerń przechodzącą w jaśniejsze barwy. "Pewnie niedługo będzie się rozjaśniać" - pomyślałem i zacząłem wspinać się coraz wyżej.

Musiałem być już naprawdę wysoko.

Kołysząc się i walcząc z grawitacją wspiąłem się na sam czubek drzewa, by zobaczyć fascynujący i niesamowity widok. Wokół roztaczała się panorama tysiąca słonecznych barw, gdzie pomarańcz walczył o prymat z czerwienią i żółcią, zdradzając zarazem rozpoczynający się poranek. Wszędzie jeszcze walczyły o prymat spotkania z niebem czubki innych iglastych kolumn wysyłając we wszystkie strony wiązki zieleni i brązu. Byłem w niebie i nic nie wskazywało na to, że nie zabrałem biletu, na który musiałem sobie zasłużyć na ziemskim padole. Wskoczyłem bez lęku na płaszczyznę zieleni i robiąc pewne kroki odbijałem się od drzew, które tworzyły teraz gęsty dywan. Szedłem w stronę słońca, a po moim ciele przechodziły cienie tych spośród drzew, które w wyścigu do nieba zajmowały czołowe lokaty. Szedłem płynąc i płynąłem lecąc, a wszystko wokół kołysało się i kołysało, kołysząc i mnie, kołysząc i moje myśli. Wpadłem w trans i kołysałem się ze wszystkim wokół. Wtem poczułem lekki podmuch rześkiego, acz chłodnego wiatru z północy. Mrużąc oczy popatrzyłem w bok i zdumiony zatrzymałem się w kołyszącym się miejscu. To, co zobaczyłem, przechodziło wszelkie zdolności wyobraźni do wyobrażania sobie czegokolwiek.

Byłem w niebie i nic nie wskazywało na to, że nie zabrałem biletu.

Zza słupo-drzewa wyszedł ogromny kameleon iluzjonista, wielkości Mariusza Pudzianowskiego, dziwacznie ubrany z kapeluszem na głowie. Podszedł, i mimo mego zdumienia delikatnie ukłonił się i przedstawił. "-Dzień dobry Grzegorzu Dziwaczny. Miło mi, że odwiedziłeś moją krainę, gdzie słońce jest przyjacielem, a drzewa schronieniem. Nazywam się Chamaeleo calyptratus, a przynajmniej tak mnie zwą ludzie, a z zawodu jestem iluzjonistą."
"-Witaj olbrzymi stworzeniu. Choć twoja nazwa mnie nie zaskakuje, bowiem na pierwszy rzut oka widać, że jesteś kameleonem jemeńskim, to powiedz proszę, skąd masz tak wielkie rozmiary, sięgające najsilniejszego człowieka na ziemi, nota bene mojego rodaka Mariusza Pudzianowskiego, i jakie znasz sztuczki, skoro zaliczasz siebie do tego czarodziejskiego fachu?"- odpowiedziałem.
"-W słuszną stronę skierowałeś swą ciekawość cudzoziemcze, i dobrze że mnie o to pytasz, gdyż jest to rzecz, o której chciałbym rzec. Od wczesnego dzieciństwa, w zasadzie odkąd ściągnąłem z siebie skorupę jaja, odżywiałem się słońcem i marzeniami, którego tu, na górze, nie brakuje, a których moja wyobraźnia potrafi stwarzać bez liku. W ten sposób osiągnąłem takie niespotykane rozmiary, których granicę zna tylko jeden człowiek na ziemi siłą dorównywający najgroźniejszym bestiom. A że największym marzeniem, jakie od wyjścia ze skorupy mogłem sobie wymyślić, była chęć zostania iluzjonistą, nie pozostawało mi nic innego do wyboru jak to, by wybrać ten fach." - odpowiedział kameleon i wykonał obrót ciała, a gdy się obracał, za jego korpusem podążał i ogon, z którego końca wylatywały złote gwiazdy i delikatnie opadały tworząc gwiezdny chodnik łączący naszą odległość przeciwnymi krańcami . Zrobiło się jeszcze bardziej złoto, gdy sam iluzjonista przybrał złote barwy z widocznymi pięcioramiennymi cętkami na całej swojej poświacie. Nieco zaskoczony stałem z szeroko otwartymi ustami pokazując złoto-czerwony język i zbierałem się do kolejnego pytania, z którego to przygotowania ostatecznie wyszły aż dwa pytania dwa, lecz dotyczące tej samej prośby:
"-Skoro osiągnąłeś swój cel zostając iluzjonistą, to czy mógłbyś podążyć teraz zgodnie ze swoim największym marzeniem i pokazać mi jakąś sztuczkę? Czy mógłbyś zamienić konsekwencje swoich marzeń w rzeczywistość?"
Kameleon iluzjonista w tym momencie zdawał się być nieco poruszony i całkowicie szczęśliwy, spotkał się bowiem po raz pierwszy w swoim życiu z tak jednoznaczną prośbą, która odsłaniała ciekawość drugiej istoty do obejrzenia efektów jego kunsztu i pasji. Przyjrzałem mu się wtedy dość uważnie.

Największym marzeniem była chęć zostania iluzjonistą.

Głowę miał niespotykanego u innych znanych mi kameleonów kształtów, gdyż wyrastał z niej wielki garb wydłużający ją niemal dwukrotnie. Na głowo-garbie miał osadzony czarny cylinder, a jego wyłupiaste oczy zapewne potrafiły zamienić każdego w sopel lodu. Teraz rozbiegały się w każdą stronę, jedno niezależnie od drugiego. Ciało miał chropowate, a z tyłu linię kręgosłupa przysłaniała linia utkana ze setek ułożonych kolców. Ręce i nogi miał zwinne, lecz śmiesznie chude w porównaniu z resztą ciała. Za to majestatowi całej postawy dodawał przepiękny długi smukły ogon swoją długością przekraczający długość grzbietu pokrytego kolcami, a zwinnością i możliwością oplotu zdobywający sobie zasłużony szacunek. Ubrany był w kolorowe spodnie w szerokie pasy niebiesko-czerwone i zielone szelki przywodzące na myśl zawód maklera. Wciąż uśmiechał się odsłaniając kleisty i podłużny jęzor.
"-Jesteś pierwszą osobą, która prosi mnie o pokazanie sztuczki." - odpowiedział kameleon i rzekł: "-Wobec tego, przedstawię Ci mój najlepszy numer, który poznawałem wiele lat i który jest największym sekretem magicznego półświatka. Wielu z moich zawodowych konkurentów dało by się pokroić w zamian za odsłonę tego sekretu. Tobie pokażę wynik mojej wieloletniej pracy i to, że prawdziwa magia jest możliwa." - odparł zachwycony i wykonał kolejny obrót. Tym razem w czasie przemieszczania się jego ciała w wciąż kołyszącej się rzeczywistości uchwycił błyskawicznie ogonem skrywany w zielonej wyściółce czarny płaszcz iluzjonisty i dochodząc do pozycji pierwotnej będąc face to face wobec mnie utworzył nieprzejrzystą zasłonę z owego płaszcza i delikatnie, jak delikatnie podrywają się najmniejsze wróble z gałęzi, acz energicznie, upuścił czarną ścianę tkaniny, która wolno opadając odsłaniała sedno występu. Kameleon, chcąc sprostać moim życzeniom zaprezentował swój najlepszy numer i ... zniknął. A wraz z nim znikł cały bajeczny świat.

Kameleon wykonał kolejny obrót i ... zniknął.

17 marca 2010

Rozdział 14, Rehabilitacja

"Nie byłem najgorszy" - pragnę to rzec, by zrehabilitować osobę Grzegorza Dziwacznego. Słowo-szepty szepczących instruktorów czyhają na nieustające porażki i tym nauczyciele jazdy zdają się tłumaczyć i przysłaniać swój nie do końca prezentowany profesjonalizm. Łatwo bowiem puścić ploteczkę, która z czasem zamienia się w plotkę, później rośnie jak kula śnieżna wypuszczona przez niesforne dziecko i staczająca się w dół do rozmiarów ploty, pomówienia czy zniesławienia i zostawiając po sobie famę. Łatwo jest przypiąć komuś łatkę, i tym bronić się z nie do końca uczciwie wykonanych usług. I w ten sposób instruktorzy ze szkoły jazdy, później z dzielnicy i miasta próbowali walczyć ze mną, nie zdając sobie sprawy z tego, że walczyli ze samymi sobą. "U nas każdy zdaje", "Nauczymy każdego", "Będziesz dobrym kierowcą", "Jesteśmy najlepsi a dzięki nam staniesz się i Ty taki" - te i wiele innych szyldów reklamowych z każdej strony atakujących przyszłych kierowców obietnicą spełnienia jest swoistego rodzaju testem dla samych instruktorów, którzy w wyścigu z coraz większą konkurencyjnością obiecują wszystko a nawet wiele za dużo.

Łatwo bowiem wypuścić ploteczkę, która z czasem stanie się plotką.

Złapałem się i ja w tę sieć obietnic i dałem się przekonać, że najlepsi zrobią ze mnie kierowcę. Pamiętam jak dziś pierwszy dzień, kiedy byłem w szkole nauki jazdy, by nauczyć się jeździć, i siedziałem przez chwilę z instruktorem zamieniając słowa i łykając obietnice. "Nauczymy Pana jeździć" - zapewniał Robo-mentor. A ja wierzyłem, dałem się ponieść zapewnieniom w bezpieczną przystań umiejętności kierowania pojazdami. Płynąłem z myślami wśród autostrad marzeń. Wyprzedzałem przyszłość projekcjami z przeszłości, nie zważając na twardą kolejność zdarzeń ustawiających się przy wjeździe na autostradę. Jechałem niczym zdążyłem nacisnąć pedał gazu, a tak naprawdę nawet nie wsiadłem do środka pojazdu. Drugą sprawą było to, że nie byłem najgorszy. Niech nikt nie myśli, że ten, kto przegrywa jest najgorszy. W moim przypadku tak nie bywa. Przegrywam, gdyż nie potrafię zwyciężyć, co nie jest jednoznaczne z tym, że jestem ostatni. W nauce jazdy byłem średni, a zważywszy na fakt, że byłem absolutnie początkującym kierowcą, który przez ponad ćwierć wieku od swojego urodzenia nie miał kontaktu z pojazdami silnikowymi, byłem nawet lepszy niż średni dochodząc w swojej ocenie do tego, że byłem wręcz dobry. Byłem początkującym i dobrze rokującym kierowcą.

Byłem dobrze rokującym kierowcą.

Niech mi teraz nikt nie przypomina zwierzeń ze swoich porażek. Wszystko to było prawdą i może przywoływać uśmiech na twarzach kierowców, ale przecież byłem absolutnym świeżakiem, kimś, dla kogo samochód kojarzył się przez całe życie z blaszaną przeszkodą na drodze, którą trzeba omijać i na którą trzeba zawsze uważać. Wszystko, co mi się nie udawało, miało się nie udać i było już założone, a nawet przedustanowione, i nic nie mogło się potoczyć inaczej. Głęboko wierzę, że żaden, nawet najlepszy dzisiaj kierowca, gdyby znalazł się w mojej sytuacji i miał do dyspozycji taki sam zestaw talentu, umiejętności, wyobraźni i chęci, z pewnością efektem swojej pracy nie przewyższyłby tego, co osiągnąłem, a czego szczegóły Wy, Drodzy Czytelnicy, będziecie sukcesywnie poznawać. Pierwsza jazda po mieście była tak nieudana, bo była pierwsza, po prostu.

Żaden kierowca nie byłby lepszy.

Na koniec tego wpisu traktującego o rehabilitacji Dziwacznego względem Czytelników a dotyczącej z pozoru nieumiejętnej jazdy chciałbym, jako autor, przedstawić głęboko skrywany sekret Dziwacznego, który dotyczy sytuacji z jego udziałem podczas pierwszej jazdy po mieście. Otóż przemilczał on celowo pewien bardzo ważny fakt w postaci wyrażonej opinii młodszego instruktora po odbyciu tej lekcji pełnej zaskakujących zwrotów akcji i pełnej niebezpiecznych momentów przywołujących najstarsze a zarazem najbardziej szanowane filmy grozy Hitchcocka. Mianowicie, gdy lekcja po mieście dobiegała do końca a zegar samochodowy przygotowywał się do pracy, młodszy instruktor pozwolił sobie na wyrażenie opinii na temat jazdy swojego podopiecznego, Grzegorza Dziwacznego. W trakcie tegoż wydarzenia zdawał się był zdenerwowany i głęboko poruszony, wręcz nieopanowany, gdy przez jego usta przedarła się taka opinia: "Jest Pan samobójcą". Ta krótka ocena w pełni zawierała toczącą się przez całe 60 minut dramaturgię, mimo jednak swojej siły przekazowej, na Grzegorzu Dziwacznym nie zrobiła najmniejszego wrażenia. Pomyślał bowiem wtedy: "No cóż?! Żaden kierowca na moim miejscu nie zachował by się bardziej stosownie, a co mogło się nie udać, nie udało się co najmniej dwa razy".

"Jest Pan samobójcą".

16 marca 2010

Rozdział 13, Poranek i spotkanie z przeznaczeniem

Poranek był dziwny. Obudziłem się z silnymi wyrzutami sumienia. "Co się stało?" - zdawałem się pytać i zastanawiać. Świat już nie był taki sam a razem z nim ja, albo ja nie byłem taki sam a razem z nim postrzegany przeze mnie świat. Coś umarło i coś zaczęło żyć. Wahanie przerodziło się w dominację jednej ze stron. Coś pękło, by coś innego mogło wyleźć i zaznaczyć swoją dominację. Wersalka zdawała się być bardziej zdezelowana niż dotychczas, albo świeżo poskładana po uprzedniej dezorganizacji. Obudziłem się zmęczony. Wszystko mnie bolało, jakbym niedawno stoczył pojedynek. Z nocy nic nie pamiętam. Jedynie ciemne jak noc wspomnienia. Poszedłem do łazienki. Na sznurze suszyło się ubranie, a nie pamiętałem, bym coś prał. To dziwne. Dziś był dzień, w którym miałem jazdę i wszystko temu miało być podporządkowane: myśli, przygotowania i emocje. Wszystko skupiało się na jednym i w jednym miało swoje oparcie. Wyszedłem na spotkanie przeznaczenia.

Wersalka zdawało się być bardziej zdezelowana niż dotychczas.

Szedłem na spotkanie przeznaczenia, które już na mnie czekało. I znowu szedłem. "Kiedy w końcu będę mógł poruszać się szybciej i szybciej, kiedy będę mógł prowadzić?" - zadawałem sobie te pytania krok za krokiem, wciąż na nowo z następnym krokiem, które wyznaczały zbliżanie się do nieuchronnej porażki. Mimo tego, myślenie miałem "pozytywne" i nie skupiałem się na czymś, co prowadziłoby do klęski. Instruktor zdawał się cieszyć na mój widok. Nie był to jednak ten jego stan, lecz wręcz przeciwny. W każdym swoim uczniu widział nieuchronną i niechcianą rzecz, którą musiał nauczyć operować innymi rzeczami. Nauka jazdy była dla niego przykrym obowiązkiem. Nie ucieszył się, gdy pojawiłem się w zasięgu jego horyzontu, ale przeklął i powitał mnie chłodno:
"-Pan już? No dobrze, proszę przygotować się do jazdy. Dziś pojedziemy do miasta. Jest Pan gotowy?"
"-Oczywiście, jestem gotów." - odpowiedziałem, wcale nie będąc przygotowany.

Instruktor zdawał cieszyć się na mój widok.

Ruszyliśmy, a z każdym obrotem kół mój wskaźnik niepewności wzrastał. Wyjeżdżaliśmy do miasta a ja ledwie rozróżniałem hamulec od gazu. Przeznaczenie stało się realne. Od samego początku nic mi się nie udawało. Najpierw trudno było mi się zmieścić w pasie ruchu i jechać prosto. Cały czas ruszałem kierownicą raz w jedną stronę, raz w drugą, oswajając się z pojazdem. Mimo tego, że droga była prosta, jechałem slalomem zataczające lekkie łuki. Już po chwili na drodze dwukierunkowej o dwóch pasach ruchu ukazał się parkujący samochód, który zajmował część drogi. Odbiłem kierownicą w lewo i wjechałem samochodem na linię: podwójną, popełniając zarazem największy grzech kierowców. To był koszmar. Młody instruktor nie pozostawiał na mnie suchej nitki, oblewając mnie strumieniem krytyki. Prowadziłem, prosto wjeżdżając na kolejne błędy, które rysowały się wyraźniej od linii wyznaczających drogę. To było dopiero preludium do jazdy niewłaściwej, wskazującej brak znajomości technik prowadzenia pojazdu i przepisów ruchu drogowego.

Jechałem slalomem zataczając lekkie łuki.

Przy dosadnym skręcie zmieniłem bez sygnalizacji pas ruchu, zjeżdżając na pas w tym samym kierunku, omalże nie powodując zagrożenia na drodze. Nie było mowy o włączeniu kierunkowskazu, brakowało uprzedniego spojrzenia w lusterko. Wszystko działo się spontanicznie i bez zachowania należnej ostrożności. A samochód jechał i jechał, toczył się na spotkanie z katastrofą. Stanęliśmy przed sygnalizatorem sygnalizującym zakaz przejazdu przez przejście dla pieszych. Zachowanie z początku poprawne nie zapowiadało nadchodzącego nieuniknionego. Czerwone, czerwono-żółte i zielone, jedziemy. Wszyscy jadą, tylko nie ja, i rząd pojazdów za mną. Samochód zgasł. Zgasł, stał i nie wydawał oznaków życia. Stoimy i stoimy a sekundy zdają się występować w przedstawieniu dla godzin. W końcu ruszyłem i pojechaliśmy dalej, dalej w nieznane i nieudane, jechaliśmy i jechaliśmy, a jazda nie przypominała jazdy tylko sumę przypadkowych ruchów ciała i nieodpowiadających im dokładnie ruchów pojazdu. Toczyliśmy się drogą, a ten, który był toczony nie odpowiadał temu, który miał nadawać ton toczeniu. Jechałem ja, Grzegorz Dziwaczny, pierwsze realne zagrożenie na drodze, który w swoich możliwościach powodowania zagrożenia miał się dopiero doskonalić. Jazda się skończyła, jednak niesmak pozostał, a fama porażki toczyła się i toczyła, z ust jednego instruktora do uszu drugiego, z ust drugiego instruktora do uszu trzeciego, toczyła się i krążyła napędzając wątpliwą sławę wśród lokalnych specjalistów od nauki jazdy. Przeznaczenie powoli się dopełniało.

Jazda nie przypominała jazdy tylko sumę przypadkowych ruchów.

15 marca 2010

Rozdział 12, Walka Grzegorza Dziwacznego ze samym sobą

Obudził mnie zimny powiew wiatru. W nocy miałem koszmar i problem był z tym, czy dalej śniłem czy może byłem już na jawie. Chłód przeszedł przeze mnie i opatuliłem się kołdrą. To nic nie pomagało. Wersalka rozpadła się na tysiące części i upadłem razem z nią na podłogę. Wszelkie sprężyny i druty rozpierzchły się po kwadratowej izbie. Firany i zasłony podrywały się na wietrze i próbowały dosięgnąć mnie łapami. Pulsowało mi w głowie. "Co się stało?" - zadawałem sobie to pytanie. "Gdzie są wszyscy?". Nikogo nie było. Wybiegłem na ulicę. Było jeszcze ciemno. Latarnie uginały się pod naporem podmuchów powietrza jak gałęzie drzew. Zacząłem biec ulicą. Wciąż nikogo nie było. Zobaczyłem światła reflektorów kilkaset metrów za mną. Robiły się coraz bardziej wyraźne. Ktoś jechał. Szybko. Wprost na mnie. Biegłem. Podjeżdżał samochód. Wprost na mnie. Odskoczyłem na bok i poturlałem się po trawie. Samochód się zatrzymał. Ktoś wysiadł.

Wersalka rozpadła się na tysiące części.

Jechałem samochodem. Ulice były puste. Nikogo nie było. Wiał silny wiatr. Wtem zobaczyłem kogoś kilkaset metrów przede mną, jak biegnie wzdłuż drogi. Przyśpieszyłem. Uciekał bezczelnie. Wcisnąłem pedał gazu. Nie wiem dlaczego, ale muszę go przejechać. Jest jakiś niedołężny, ciamajdowaty. Muszę go przejechać. To jest silniejsze ode mnie. Już go mam. Cholera. W ostatniej chwili udało mu się uciec. Uskoczył na bok. Widać jak czarna sylwetka turla się po trawie. Hamulec. W bagażniku mam bejsbola. Wysiadłem. Wziąłem kij i zacząłem szybko iść w jego kierunku. Nie ucieknie mi. Widać, że upadek pozostawił na nim jakieś ślady. Kuleje. Wykończę go.

W ostatniej chwili udało mu się uciec.

Wyciąga coś z samochodu. To jakiś wariat! Ma kij bejsbolowy. Idzie w moim kierunku. Wstaję. Kuleję na lewą nogę. Jest coraz bliżej. Nie ucieknę. Muszę walczyć. Obok leżał kamień wielkości pięści. Wziąłem go i trzymałem za sobą, aby nie widział. Jak podejdzie bliżej, to go rzucę i mam nadzieję, że straci przytomność. Podchodzi, Boże! Zamachnąłem się. Kamień przeleciał tuż obok głowy zamachowca. Boże, jest okropny. Zamachnął się. Zrobiłem unik, jednak końcem kija dosięgnął mojego prawego boku. Przeszył mnie ogromny ból. Chyba mi coś złamał. Przewróciłem się. Leżę. Obraz wiruje. Ten ból jest nie do zniesienia. Pochyla się nade mną i coś wyciąga. Nie!!!

Pochyla się nade mną i coś wyciąga.

Podchodzę. Podnosi coś z ziemi. Pewnie kamień. Myśli, że mnie przechytrzy. Jestem już kilka metrów od niego. Zamachuje się. Rzuca. Jest za wolny. Kamień przelatuje tuż obok mojej głowy. Nie podaruje mu. Mam dużo czasu, by zrobić unik. Udało się. Teraz jest mój. Biorę zamach kijem i trafiam go czubkiem w jego bok. Pada jak zabity od uderzenia. Leży. Jeszcze oddycha. Mam nóż w tylnej kieszeni spodni. Podchodzę i nachylam się. Nóż jest już w mojej ręce. Zrobię mu niezły uśmiech na szyi. Nie ma prawa żyć. Jest okropny. Na sam jego widok robi mi się niedobrze. Nóż jest ostry jak brzytwa. Nacięcie pójdzie tak prosto jak patroszenie ryb. Jest mój. Mój nóż powoli zbliża się do jego szyi. Odczuwam kontakt z szyją. Zaraz przedziurawię mu skórę i wykonam nacięcie.

Zaraz przedziurawię mu skórę i wykonam nacięcie.

Boże, niiieee!!! To nóż. Trzyma go mocno w ręce i zbliża do mojej szyi. Zaraz mnie zabije i wypatroszy jak rybę. Czuję chłód stali na szyi. Ale ten nóż jest ostry! Mdli mnie i widzę ledwie przez mgłę. Przeszywający ból odezwał się w moim ciele. To ból w boku zrywa się okrutnie. Ostatkiem sił podnoszę z ziemi rękę, robię zamach i wytrącam mu nóż. Drugą ręką uderzam napastnika w głowę, a ten osuwa się na trawę obok mnie. Jest oszołomiony. Nóż! Gdzie jest ten nóż? Czołgam się w kierunku domniemanej pozycji noża. Zgasły latarnie i w mieście jest ciemno tak, że ledwie widać coś na kilka metrów. Gdzie jest nóż? Czołgam się w błocie i staram się znaleźć białą broń. To jest jedyne wyjście, by go powstrzymać. Jest, czuję żelazo w ręce. Znalazłem nóż. Ale jest ciemno, nic nie widać. Gdzie on jest?

To jest jedyne wyjście, by go powstrzymać.

Musiał mnie mocno uderzyć. Nóż wypadł mi z ręki. Leżę oszołomiony. Ma mocną rękę. Nagle zgasły wszystkie latarnie. Cholera. Nic nie widać. Gdzie on jest. Muszę wstać. Tam gdzieś musi leżeć kij. Idę na czworakach kilka metrów po ulicy. Tak jest. Jest kij. Podnoszę kij. Teraz mi się nie wymknie. Robię parę kroków i widzę cień postaci na trawie. Musi mieć nóż, więc będę uważał. Leży, albo udaje i czai się na mnie. Podbiegam i robię zamach kijem. Taaak, jest mój. Słyszę jak kij rozwala jego czaszkę, mocno chrupnęło. Po mojej broni spływa czarna jak noc strużka krwi. Tak, mam go. Leży, rzęzi. Z ust wydobywa się ciemna maź. Biorę mu z ręki nóż i rozcinam koszulę. Mam sporo czasu i miejsca do popisu. Rozcinam mu skórę. Wbijam mocno nóż. Przekręcam. Coś pękło. To musiało być serce. Ostatnie drgawki. Wyciąga nogi i umiera. Koniec. Zabiłem go. Wsiadam do samochodu i jadę do domu. Firany i zasłony powiewają na wietrze. Idę do łazienki i piorę ubranie. Myję się. Biorę prysznic. Wersalka nadal jest rozłożona na tysiące części. Sprężyny leżą w każdym kącie kwadratowej izby. Kładę się w rogu i zasypiam. Misja spełniona.

Biorę mu z ręki nóż i rozcinam koszulę.