21 maja 2010

Rozdział 31, Szpitalnie (7)

Moje obce Ja więziło mnie na stole operacyjnym. Nie mogłem już nic zrobić, a zwłaszcza uciekać. Anestezjolog przedzielił leżące ciało zasłoną, za którą kryły się szemrzące postacie. Dało się słyszeć trzy głosy. Dwa męskie i jeden kobiecy. Kobieta była instrumentariuszką, zaś mężczyźni byli chirurgami, starszym i młodszym. Chociaż ciało miałem znieczulone praktycznie od linii pępka w dół, to jednak zdawało mi się, że odczuwam pierwsze nacięcie. Było to jednak odczucie tak niewyraźne i zanikające, że praktycznie od razu zostało zagłuszone przez wrażenia słuchowe, dobiegające do mojej głowy, która teraz skupiała się już tylko na rozpracowywaniu znaczeń słów. A spływały one naturalnie i dźwięcznie z młodzieńczym wdziękiem i radością, która od razu pojawiła się zza zasłony zapewne na samą radość spotkania, podczas którego nie zanikała ani na chwilę koincydencja damsko-męska. Melodyjna polifonia ogarniała najbliższe otoczenie, a ja razem z nią oddawałem się rozrywce, która dawała mi impulsy do odczuwania przyjemności, jaką może dawać spotkanie się dwóch młodych natur i wynikłe stąd oddziaływanie, by nie powiedzieć, że wrzenie.

Pierwsze nacięcie od razu zostało zagłuszone przez wrażenia słuchowe.

Obiektem pogaduszek stawały się różne naukowe fizjonomie, a więc postacie profesorów i doktorów wspólnej uczelni, jacy wykładali przedmioty medyczne, a których znajomość połączyła dwie młode istoty w niejednym przeżyciu i ciekawej historii. Można się było dowiedzieć, że prof. X był człowiekiem, który budził postrach wśród licznej rzeszy studentów, choć w rzeczywistości, przy bliższym poznaniu, okazywał się równie zabawny i anegdotyczny. Można było poznać, że doktor Y posiadał równie szeroką wiedzę, co wąski dar możliwości jej przekazania. Można wreszcie było poznać nawyki i błahostki, którymi urozmaicali sobie swoje podporządkowane nauce życie. Byli oni pośrednikami wiedzy i nauczycielami życia. Byli mistrzami w swojej dziedzinie i prestidigitatorami w wielu innych. Byli psychopatycznymi i apodyktycznymi dyktatorami i jednocześnie subtelnymi i wrażliwymi rozmówcami. Byli kimś, kto pozostawał wzorem, oraz kimś, kogo trzeba z dala unikać i nie powielać jego błędów. Ich życie było sumą sprzeczności, z której wynik okazywał się często dodatni, i dlatego potrafili pływać na powierzchni szacunku i wznosić się na szczyt dostojeństwa, nie tracąc przy tym przywar malutkich.

Byli mistrzami w swojej dziedzinie i prestidigitatorami w wielu innych.

Leżałem tak i ponosiłem się radości życia, która towarzyszyła precyzyjnym ruchom chirurgicznym. Leżałem i oddawałem swoje ciało na łaskę kunsztu przekazanego przez omawiane kontrowersyjne postacie. Ręka młodego chirurga zdawała mi się jednym z tysięcy przedłużeń ręki mistrza, które rozsiane były po całym kraju, a nawet poza jego granicami. Zdawało mi się, że jednocześnie wielokrotność rąk w różnych miejscach w tym właśnie czasie wykonują swoje nacięcia, a ja jestem poddawany talentowi jednej z nich. Czy odczuwałem ból? Wcale. Jedyną niedogodnością było to, że nie sprawowałem pełnej kontroli nad moją cielesnością. Poza tym nie brakowało mi rozrywek, a czas zamiast wydłużać się, począł się kurczyć, wskazując już pod jego panowaniem ludziom, by kończyli swoje czynności. Tak jak poczułem moment nacięcia, tak poczułem, że nadchodzi chwila zakończenia całego zabiegu. Odczuwałem bowiem to, jak ktoś naciąga moją skórę w ten sposób, jakby przygotowywał się do zaszycia powstałego otworu. W mgnieniu oka usłyszałem, że to już koniec. Cała załoga operacyjna odeszła od stołu, a ja zostałem przetransportowany do sali, w której poddany zostałem podwójnemu znieczuleniu. Leżałem i oczekiwałem powrotu kobiet, które miały mnie odwieźć na oddział chirurgiczny, by tam pozwolić mi dochodzić do zdrowia.

Nie brakowało mi rozrywek, a czas, zamiast się wydłużać, począł się kurczyć.

18 maja 2010

Rozdział 30, Szpitalnie (6)

Było ledwie przed 7. Dziwaczny wstał i oczekiwał na przebieg przyszłych zdarzeń. Z korytarza słyszał śmiechy młodych dziewczyn, które równo o 7. rozbiegły się najpierw z okolic windy, później dyżurki pielęgniarek. Jedna z nich podeszła do sali, gdzie znajdował się Grzegorz i przyniosła mu strój operacyjny, którym był właściwie kawałek białej tkaniny z krótkimi rękawami kończącej się powyżej kolan. Ubrawszy się oczekiwał na kolejne oznaki zbliżającego się zabiegu. Niepokój jednak wydawał się oddalać od myśli Dziwacznego, a zastępowały go wciąż napływające nowe fale spokoju, błogości i odprężenia. Tajemnicza tabletka oczekująca porannej konsumpcji zaczęła uwalniać swój skład chemiczny w organizmie pacjenta, który to organizm wcale się temu nie przeciwstawiał, a wręcz przeciwnie, chłonął wszystko dbając o to, by nic nie uronić z jej magicznego działania. Spokój, opanowanie, relaks ... nowe wciąż fale zalewały świadomość Dziwacznego, pochłaniając przy tym wszystko w około. Kilkanaście minut po 8. pod salę podjechało łóżko, które miało służyć za transport do sali przedoperacyjnej. Nie wzbudzało jednak ono strachu, a miłe uczucie, że zaraz będzie się pasażerem tej przyjemnej konstrukcji. Telewizor zaczął śpiewać dźwięcznym głosem. Współ-pacjenci melodyjnie wymieniali uwagi na temat bieżącej polityki państwa. Lekarze z gracją odwiedzali chorych, a pielęgniarki dostarczały wszelkich udogodnień. Jedna z nich, niczym wysłannik dobra podleciała do Grzegorza i zapraszającym przesiąkniętym słodyczą głosem powiedziała:
"- Zapraszam na łóżko."

Fale spokoju, błogości i odprężenia wciąż napływały.

Jakże nie miałem przyjąć takiego zaproszenia?! Wskoczyłem na łóżko-nosze i zobaczyłem rzecz tyle przepiękną, co niespodziewaną. Sklepienie sufitu zaczęło układać się w mozaikę o odcieniach żółci, kryjąc i odsłaniając na przemian różnego rodzaju kształty, czy to postaci czy rzeczy, które oderwane od swojego stanu równie szybko co się pojawiały, tak nikły w mgle nieodróżnialnego. Lampy sufitowe poczęły uciekać jedna za drugą. Teraz zamiast żółtej mozaiki sklepienie stało się zieloną łąką, gdzie szum wiatru malował na niej smugi artyzmu przeplatane z liniami nieumiejętności. Targana wichrem zielona powłoka wydzierała obrazy całkiem cudaczne i niespodziewane. Stała się morzem podczas sztormu, gdzie wzbierające fale porywały ze statku marynarzy czyniąc z nich rozbitków. Czy ja miałem być jednym z tych rozbitków? Nieważne. Morze przecież nie wydaje się straszne, lecz malownicze i inteligentne, niczym płachta synaps w trójwymiarze, która przekazuje sobie wzajem impulsy obdarowywując się jonami. Dźwięk dzwonka. Przemieszczam się teraz nie tyle w poziomie, co w pionie. Jestem coraz niżej. Ze wszech stron atakuje mnie obraz wyczerpanego żelaza, dźwigającego przez całą dobę tony ciężaru. Cóż to za okleina drewnem upodobniona? Sęki zdają się być delikatnie głaskane przez otaczające je linie. Dzwonek. Wstrząśnięcie. Lampy z poprzedniego urządzenia przestrzeni wróciły, jednakże teraz okrągłe. Koniec podróży.

Targana wichrem zielona powłoka wydzierała obrazy całkiem cudaczne i niespodziewane.

Zadowolone z wykonanego zadania kobiety powróciły do windy zostawiając mnie w sali oddzielonej tylko drzwiami od miejsca wykonywania zabiegów. Podszedł do mnie lekarz anestezjolog oraz dyżurujący sanitariusz. Ułożyli mnie w pozycji, gdzie linia kręgosłupa zdała się naśladować półkoliste naprężenie ramienia łuku. Poczułem jak szeroka i długa igła przebija mi skórę i celuje w okolicę kręgów. Po chwili układają mnie w pozycji leżącej, by po paru minutach sprawdzić, czy znieczulenie zaczęło działać. Leżąc czułem jak nogi zaczynały zastygać w bezruchu, stawały się cięższe i mniej władne. O dziwo, gdy anestezjolog począł wykonywać test sprawdzający nakłuwając mnie w miejscach, z których wszelkie odbieranie wrażeń miało ustąpić, stała się rzecz zadziwiająca nie tylko samego lekarza, ale i towarzyszącego mu pomocnika. Otóż okazało się, że znieczulenie miejscowe nie działa w pełni i odczuwam nadal ukłucia, a także poruszam palcami prawej i lewej stopy. Choć nogi pozostawały pod wpływem leków i były pod ich działaniem, to jednak nie poddawały się mu w pełni walcząc wciąż między bezruchem a poruszeniem, odczuwaniem, a jego brakiem, znieczuleniem a normalnością. Zdziwiony anestezjolog wypowiedział się tak:
"- Zdarza się to niezwykle rzadko, ale jednak. Musimy wobec tego powtórzyć znieczulenie, a wtedy na pewno wszystko przebiegnie bez zarzutu."
Uspokoiło mnie to niepomiernie, bowiem nie chciałem być operowany choćby z najmniejszym prawdopodobieństwem odczuwania poczynań skalpela. Ułożono mnie ponownie w pozycji wypiętego kręgosłupa, zaaplikowano środek znieczulający i ułożono na łóżko-noszach, gdzie dopełniała się bezczuciowość kończyn. Byłem już pewien, że dolna część ciała zamieniła się w coś całkiem nie przypominającego jego części, coś bezpostaciowego i odrębnego, pozbawionego choć odrobiny życia. Czekałem na swoją kolej na wpół uwięziony przez obce czy nierozpoznawalne ja, która to miała być niebawem.

Nogi walczyły między bezruchem a poruszeniem, odczuwaniem, a jego brakiem, znieczuleniem a normalnością.