27 marca 2010

Rozdział 18, Miś Uszatek policjantem

Wybraliśmy się z Peugeot w stronę słońca, szybując wyżej i coraz wyżej. Niebo stało się autostradą bez ograniczeń, a my beneficjentami korzyści płynących z tak dalekosiężnej podróży. Wciskałem pedał gazu coraz mocniej i mocniej, a biegi zmieniały numerację na coraz wyższą dając się ponosić mojemu brakowi wyobraźni. Nie przeszkadzały nam latające bociany, które przecząco kiwały dziobami wyrażając dezaprobatę wobec naszego braku rozwagi. Promienie zachodzącego słońca przysłaniały mi niebieską drogę, na której trudno było rozeznać się z czegokolwiek. Ale pal licho!, liczy się zabawa i kumulacja wrażeń rozbijanych o przednią szybę i oplatających boki samochodu, wchodzących w każde jego szczeliny, by dojść przez kierownicę i ręce wprost do mojej głowy, w której dało się tylko odtworzyć "szybciej, szybciej i szybciej". Jechaliśmy i stwarzaliśmy idealne warunki czynu zabronionego, które można określić jednym słowem: "zagrożenie". Krążąca dopamina doprowadziła mnie do utraty racjonalnej kontroli nad pojazdem, a coraz mocniejsze dociskanie pedału gazu uwalniało coraz większe jej pokłady. Katastrofa była blisko, wręcz pachniało nieszczęściem.

Dopamina doprowadziła do utraty racjonalnej kontroli nad pojazdem.

Licznik prędkości zaczął się wyczerpywać, bowiem wskaźnik nerwowo oscylował w granicach podziałki i w każdej chwili gotów był rozbił szybkę i ze złości zaatakować kierowcę, który dopuścił się takich przeciążeń. Wydawało się, że nie ma już wyjścia, gdy wtem pojawił się na horyzoncie policjant z drogówki, którym był ... Miś Uszatek. Zobaczywszy mnie i otrzymawszy komunikat o przekroczeniu prędkości, począł machać do mnie lizakiem, którego czerwony kolor wzywał mnie do zatrzymania i zarazem ostrzegał przez grożącymi konsekwencjami zlekceważenia tego polecenia. Począłem wyhamowywać, i potulnie zjechałem ku funkcjonariuszowi, który podchodząc do samochodu odezwał się a właściwie zanucił na początek pojednawczo takimi słowy:
"-Jestem sobie mały miś, gruby miś, znam kierowców nie od dziś, jestem sobie mały miś, śmieszny miś, znam kierowców nie od dziś. Posterunkowy Miś Uszatek. Prawo jazdy proszę i dowód rejestracyjny pojazdu."
"-Panie posterunkowy Uszatku, chciałbym zaznaczyć, że jestem pana wielkim fanem i obejrzałem wszystkie dobranocki z pana udziałem. Czy wobec tego może dać mi pan autograf i istnieją jakieś okoliczności łagodzące?" - zapytałem z uśmiechem i litością kierując spojrzenie pełne pokory w stronę misia.
"-W zasadzie popełnił pan tyle wykroczeń, że trudno tu mówić o jakiś okolicznościach łagodzących. Powinienem pana zaaresztować, jednakże z uwagi na to, że moje przygody śledzi niezliczona rzesza dzieci, którym nie można pokazywać obrazów epatujących przemocą, a świat powinno przedstawiać się zawsze jako piękniejszy niż ten, jaki jest rzeczywiście, to umówmy się tak, że zatrzymałem pana tylko po to, by pouczyć i przypomnieć o ważnych sprawach związanych z bezpieczeństwem jazdy. Zgoda?" - wysunął propozycję nie do odrzucenia, na którą nie mogłem nie przystać.

Policjantem z drogówki był ... Miś Uszatek.

Jechałem drogą w kierunku miasta, i zbliżałem się do tablicy informującej o rozpoczynającym się obszarze zabudowanym. Obok siedział instruktor, który pierwszy zauważył policjanta na drodze.
"-Patrz Dziwaczny - powiedział - kto stoi ubrany na niebiesko?". Skierowałem spojrzenie na prawo i zauważyłem rzecz niebywałą: z drogi machał mi lizakiem ... Miś Uszatek, który w stroju policjanta nakazywał mi zatrzymanie się i poddanie kontroli. Zjechałem ku niemu, a on podchodząc do nas zanucił taka piosenkę:
"-Jestem sobie mały miś, gruby miś, znam kierowców nie od dziś, jestem sobie mały miś, śmieszny miś, znam kierowców nie od dziś. Posterunkowy Miś Uszatek." Uśmiechnąłem się z rysującą się na twarzy pewnością kierowcy, który jadąc przepisowo nie ma powodów do obaw i odrzekłem:
"-Dzień dobry posterunkowy Uszatku. W czym mogę pomóc?" Miś śmiejąc się życzliwie odpowiedział: "-To jest tylko rutynowa kontrola i nie ma powodu do obaw. Chciałem się tylko upewnić, czy macie zapięte pasy. Jako posterunkowy Uszatek chciałbym spytać, czy wiesz może Dziwaczny, kto ma obowiązek korzystania z pasów bezpieczeństwa podczas jazdy samochodem osobowym, pomijając osoby zwolnione przepisami z ich użycia? A. tylko kierujący pojazdem, B. wszystkie przewożone osoby, czy C. tylko osoby na przednich siedzeniach?" To pytanie nie sprawiło mi żadnych trudności i odpowiedziałem: "-Wszystkie osoby mają taki obowiązek Uszatku." Posterunkowy Uszatek na to: "-Doskonale Dziwaczny, masz rację. Pamiętajcie o tym, a Wy, kochane dzieci pamiętajcie o tym, by zawsze jeździć w foteliku ochronnym czy innym urządzeniu przystosowanym do ochrony podczas jazdy, jeżeli nie macie więcej niż 12 lat i nie przekraczacie 150 cm wysokości! Dobranoc."
"-Również i ja, Grzegorz Dziwaczny, życzę Wam dobranoc dzieci" - odpowiedziałem, po czym pojawiły się napisy końcowe., a w tle można było słyszeć takie słowa piosenki: "Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci/Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci".

To tylko rutynowa kontrola i nie ma powodu do obaw.


24 marca 2010

Chwila odpoczynku od perypetii Dziwacznego

Rozdział 17, Ku zachodowi słońca

Zdolność panowania nad rzeczami miała potwierdzić się już niebawem, bowiem Grzegorz Dziwaczny zmierzał w kierunku placu manewrowego, gdzie miał poznać kilka elementów koniecznych do opanowania manewrów drogowych związanych z parkowaniem i jazdą wstecz. Peugeot jak zwykle czekała przeciągając się głaskana popołudniowymi promieniami słońca. Zjawiłem się jak zwykle punktualnie, czyli kilka minut po wyznaczonej godzinie spotkania. Ledwie zasiadłem za kierownicą, usłyszałem następujące słowa:
"-Dziś nauczę pana manewrów parkowania oraz jazdy łukiem."- odezwał się starszy instruktor, który zorientowawszy się, że młodszy instruktor znacznie uszczuplił jego pulę godzin nauki jazdy przysługującą Dziwacznemu, cudownie ozdrowiał i powrócił na poprzednio zajmowane stanowisko. Nie miałem nic przeciwko nauce nowych elementów prowadzenia pojazdu i przystąpiliśmy do treningu.

Peugeot jak zwykle czekała przeciągając się głaskana popołudniowymi promieniami słońca.

Rozpoczynałem powolną jazdę na tzw. pół-sprzęgle. Staczałem się z delikatnego wzniesienia w kierunku łuku skręcającego w prawo i usiłowałem się zatrzymać tuż przed słupkami. Z początku nie były to łatwe ani przyjemne doświadczenia. Samochód gasł, jakby pokazując brak energii, następnie usiłował za wszelką cenę najechać na jedną z linii bocznych biegnących równolegle do prosto-łuku, jak gdyby był w stanie wskazującym na spożycie niedozwolonych płynów, wreszcie, na domiar złego, usiłował najechać kilkakrotnie na słupki wyznaczające linię zakończenia kopert, jak słoń w składnicy porcelany. Wielce byłem zaskoczony takim zachowaniem pojazdu, i z trudem próbowałem go zdyscyplinować. Peugeot jak wielka słonica zdawała się nie przejmować moimi uwagami i ukazywać granice swojego nieposłuszeństwa. Aż do czasu, kiedy nastąpił przełom. Znudzona wciąż na nowo powtarzaniem tych samych sztuczek postanowiła okazać mi swoją łaskawość i tak uważnie i skrupulatnie wykonywała moje polecenia, że stała się częścią mnie. Granice moich stóp wyznaczały granice jej kół, granice mojej sylwetki dokładnie pokrywały się z obrębem jej kształtów. Staliśmy się dwu-jednością. Kreśliliśmy ruchy z dokładnością ruchów ręki chirurga podczas skomplikowanej operacji.

Peugeot postanowiła okazać mi swoją łaskawość.

To były najpiękniejsze i najdoskonalsze łuki, jakie kiedykolwiek zostały wykonane przez adeptów nauki jazdy. Będąc dwu-jednością wiedzieliśmy, że tworzymy nową jakość prosto-łuków podnosząc poziom wykonywanych zadań do niespotykanego nigdy wcześniej. Robo-mentor był wielce zdziwiony, ale i zadowolony z postępów swojego podwładnego. Wszystko układało się doskonale, bo produkcja prosto-łuków szła pełną parą kładąc na przesuwaną taśmę dzieła sztuki wykonywanych manewrów. Teraz kierownik produkcji zarządził wprowadzenie do fabryki nowego elementu jazdy, i cała załoga skupiła się na przygotowaniach do niego: do wykonania manewru parkowania równoległego tyłem. Poziom trudności wykonania tego elementu zdawał się deprymować całą załogę. Kierownik chodził nerwowo po fabryce i tłumaczył to, jak poprawnie wykonać manewr:
"-Pamiętaj Dziwaczny, podjeżdżasz do przodu, ustawiasz się na wysokości około 50 cm od tyłu pierwszego pojazdu i pozostawiasz 50 cm szerokości między wami. Ustawiasz wsteczny bieg i cofasz powoli na pół-sprzęgle. Jednocześnie obserwujesz prawy tył pojazdu przez boczną prawą szybę drzwi tylnych i gdy znajdziesz się na wysokości pierwszego zaparkowanego pojazdu, wykonujesz obrót kierownicą do oporu w prawo, czyli półtora pełnego obrotu, i swoją uwagę skupiasz na prawym lusterku bocznym, które uprzednio obniżyłeś tak, by widoczna była w nim linia krawężnika. Następnie, cały czas kontynuując jazdę w takim samym tempie, po zaobserwowaniu w tymże lusterku tego, że klamka drzwi prawych tylnych znajdzie się na wysokości linii krawężnika, odbijasz kierownicą w lewo na pozycję początkową, pamiętając by znaczek lwa stał na łapkach, a nie na głowie, i obserwując lusterko cofasz się do momentu zrównania się klamki drzwi przednich po stronie pasażera z linią tegoż krawężnika, co ma być sygnałem, by kierownicę obrócić w lewo do oporu. Kontynuując cały czas jazdę obserwujesz, by linia klamek po prawej stronie pojazdu zrównała się z linią krawężnika, po czym przekręcasz kierownicą znowu w prawo prostując koła i delikatnie się cofając ustawiasz samochód w równych odstępach między pojazdami z przodu i z tyłu. W ten sposób wykonasz manewr poprawnie. Stajesz." - tłumaczył instruktor, a ja odpowiedziałem:
"-Aha, i co dalej?"
"-Dalej przygotowujesz się do wyjazdu pojazdem ówcześnie tak zaparkowanym. Wrzucasz więc bieg na jedynkę, ruszasz powoli, skręcasz energicznie w lewo, obserwując jednocześnie i sytuację na drodze i to, by prawym bokiem przodu pojazdu nie zahaczyć o tył samochodu zaparkowanego przed tobą i wyjeżdżasz płynie skręcając ponownie w prawo. Gdy już znajdziesz się na drodze, prostujesz kierownicę i jedziesz dalej. Oczywiście cały czas musisz pamiętać o tym, by każdy manewr sygnalizować odpowiednim sygnalizatorem kierunkowskazu. Zrozumiałeś? No to ruszamy!"

Kierownik tłumaczył jak poprawnie wykonać manewr.

Zrozumiałem, i spróbowałem wdrożyć to, co zostało mi przekazane. Próbowałem i próbowałem, cofałem się i cofałem, skręcałem i skręcałem, podjeżdżałem i poprawiałem, i wszystko wciąż od nowa, i wszystko wciąż od początku, wciąż to samo i wciąż ponownie ten manewr, by ostatecznie ... wykonać go poprawnie. Zdziwienie? Niepotrzebnie. Grzegorz Dziwaczny wykonał parkowanie równoległe, i każde następne było już coraz lepsze. Nieudolność zamieniała się w poprawność, poprawność w doskonałość, a doskonałość w rutynę. Byłem młodym wpół-doświadczonym rutyniarzem, co sprawiło radość wszystkim wokół. Wzruszona Peugeot w ramach podziękowań za doznanie tak nieoczekiwanych przeżyć podniosła jak ptak skrzydła drzwi i zwracając się w kierunku słońca przygotowała się do lotu, a ja razem z nią, jak pilot samolotu, zasiadłem za sterami, i odlecieliśmy daleko, daleko, w kierunku zachodzącego słońca.

Odlecieliśmy w kierunku zachodzącego słońca.


21 marca 2010

Rozdział 16, Autoportret

Zerwałem się jak nigdy dotąd. Świat zniknął, ale ja sam nie zniknąłem i teraz musiałem odnaleźć świat. Byłem ja, ale poza mną nie było nic. W zasadzie nie można mówić, że miałem jakieś cielesne granice, bowiem granica oznacza, że istnieje coś poza nią, co nie wchodzi w zakres ograniczonego terenu. Byłem tylko ja, które nie posiadało granic ani liczby. Równie dobrze można byłoby powiedzieć, że jest milion ja, lecz czy wtedy byłbym naprawdę sobą? Ja jako bezliczbowe, ani ja jedno, ani wiele, tylko było ze świadomością swego istnienia jako ja. W tym ja kryła się postać Grzegorza Dziwacznego. Mgła nicości wokół zaczęła opadać, a ja z ja bezliczbowego i bezmiernego, zmierzało w kierunku określania się czasowo-przestrzennie, jako ja tu i teraz. W zasadzie to ja Grzegorza Dziwacznego było jakoś określone czasowo i przestrzennie immanentnie, lecz nie było nic poza nim wokół. Ja posiadało myśli, które rozciągały się w czasie i marzenia i wyobrażenia, które zahaczały o przestrzeń. Teraz mgła opadała, a z nią opadał również cały absurd ja i wokół-ja, którego brakowało.

Mgła nicości wokół zaczęła opadać.

Najpierw dotarło do mnie światło i bezczelnie drażniło receptory odpowiedzialne za odbiór tych danych. Później, wraz ze światłem, zaczęły się kształtować barwy i kształty. Równocześnie, kształty wywierały wpływ na całe moje ciało, zaznaczając swą odrębność względem ja i samoistność. Świadomość wciąż zaskakiwana kumulacją danych odbiorczych w początkowej fazie nie radziła sobie z ich przetwarzaniem i rozpoznawaniem. Większość z tego materiału odrzucała. Po jakimś czasie zaczęła go wiązać ze sobą i przyswajać sobie coraz więcej treści. Treści te ubierała w znane postaci znaczeń. Teraz już mogłem rozpoznać coś, co było najbliżej mnie i co zarazem mną nie było. Była to płaszczyzna łatwo zginająca się, a tak dopasowana do granic mojego ciała, że prawie przylegając do niego zarazem pozostawiała mi swobodę ruchów. Była przyjemna w dotyku i pachnąca. W końcu rozpoznałem w tym splocie wrażeń znaczenie, jakie ludzie jej przypisują i słowo, które odpowiada za swój desygnat. Była nią piżama. Tak, piękna, pachnąca i mięciutka piżama Grzegorza Dziwacznego we wzory ludowe: kurki i koguciki na tle zieleni.

Zacząłem rozpoznawać to, co było najbliżej mnie.

Widziałem i czułem coraz więcej, i ośmielony tym zmierzającym do właściwego zakończenia procesem, postanowiłem zrobić kilka kroków, by zmienić i wyostrzyć danie wrażeń. Zatrzymałem się boleśnie na gładkiej płaszczyźnie usytuowanej w pionie w kształcie prostokąta. Co zaskakujące, płaszczyzna ta zdawała się posiadać w sobie zdolność powielania rzeczywistości, gdyż z każdej rzeczy, która znalazła się przed nią, robiła dwie. Musiało minąć trochę czasu, bym powiązał ją ze słowem "lustro", i zaczął skupiać się na tym, co w nim widoczne. W lustrze zobaczyłem siebie. Całą swoją uwagę skupiłem na sobie i sam wchłaniałem siebie w samego siebie. Oko ujrzało oko. Oko rozpoznało swoje oko. W oku zatopiło się oko. Oko się rozmazało i zaostrzyło. Oko stało się duże i małe. W miejscu centralnym oka zwróciła uwagę na siebie czarna jak noc źrenica, otoczona niebieską tęczówką. Tęczówka wzbudziła we mnie zachwyt. Jej paleta kolorów bliskich niebieskiemu, czerni i szarości i wzór, który mimo swej złożoności przedstawiał się jako ściśle określony, zapewniający, że świat jest zaiste kosmosem, a nie chaosem, zaabsorbowały mnie tak bardzo, że aż z oka popłynęła łza. Łza, z początku malutka, lecz stale rosnąca, stała się wielka jak groch, i swoim ciężarem zaważyła na tym, że zmieniała położenie, cicho i spokojnie spływając w dół, odwiedzając okolice nosa, żegnając się z nim, zataczając łuk prześliznęła obok ust i potoczyła się w kierunku podbródka, by ostatecznie rozstać się z linią twarzy i rzucić się w dół, na spotkanie z nieznanym. Z oka przeniosłem swoje zainteresowanie na nos, jego symetryczne otwory, i ostro zarysowany kształt całości jako trójkąta. Pod nosem znajdowały się lekko przekrzywione usta, czerwone jak dojrzewające jabłka. W ustach znalazłem równie czerwony język i białe, zdrowe zęby. Szukając dalej w tym samym kierunku zauważyłem ściśle zarysowaną brodę.

Tęczówka wzbudziła we mnie zachwyt.

Kształt brody podobny do puszki pozwolił mi zdać sobie sprawę, że symetria wygrywała z asymetrią i po raz kolejny ukazywała porządek, który ściśle odzwierciedlał się w moich rysach. Skręciłem w obserwacji w lewo i przejechałem się autostradą linii policzka w górę aż do ucha. Ten śmieszny element odstający i spłaszczony przestał taki być, gdy pozwolił zaprezentować swoją funkcję i pożyteczność. Skupiłem się i zacząłem nasłuchiwać, co nie trwało zbyt długo, i podążyłem przywitać się z dźwiękiem, który stawał się coraz bardziej wyraźny i bogaty, z oddalającego niewyraźnego szmeru stając się różnorodnością barw słuchowych i jednorodnością kompozycji, wygrywając pieśń nieskończonej określoności. Krew uderzyła mi do głowy niosąc falę ciepła, która wybuchła milionem kropli wznosząc się aż do sklepienia czaszki. Odurzony skierowałem swój wzrok wyżej, by przejść z okolicy bujnej i krzaczastej brwi do czoła i włosów układających się w długie kosmyki różnych odcieni szarości. Każdy szczegół był interesujący. Każdy szczegół zajmował i narzucał się prezentując fragmenty Dziwacznego. Detal obok detalu, szczegół obok szczegółu, fragment łączący się z fragmentem, części łączące się w części, by ostatecznie połączyć tę misternie utkaną układankę i ułożyć całość, która przedstawiała twarz Grzegorza Dziwacznego. Grzegorz Dziwaczny rozpoznał Grzegorza Dziwacznego i upewnił się w świadomości tożsamości samego siebie, poza którą roztaczała się panorama inności. Tę inność miał teraz poznać i narzucić jej swoje panowanie. Panowanie nad rzeczami.

Grzegorz Dziwaczny rozpoznał Grzegorza Dziwacznego.