Nie brał pod uwagę tego, że wszystko może się wydarzyć.
Podjechał właściwy autobus, a Dziwaczny zmagał się ze zindywidualizowaniem spośród kipiącej masy, by w końcu oderwać się i przyłączyć do innej masy, tym razem jednak poszatkowanej przez granatowe siedzenia Solarisa. Autobus podjeżdżał na kolejne przystanki, i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewne wydarzenie, które a mały włos nie spaliłoby całej akcji. Otóż, zająwszy miejsce w ostatnim rzędzie, Dziwaczny wpakował się w niezłe tarapaty. Przy kolejnym postoju do autobusu wsiadła kobieta z dwojgiem dzieci i usiedli tuż przy naszym bohaterze. Dzieci, walcząc z wlekącą się wokół nudą, skupiły swoją uwagę na pewnym specyficznym człowieku, wołając:
"-Patrz mamo, jaki dziwak siedzi obok nas!!! Ubrany jest tak kolorowo, jakby był klaunem. Czy pan jest klaunem?" - spytały Dziwacznego dzieci z rozbrajającą szczerością i zdradzając gromadzącą się w nich ciekawość.
"-Nie dzieci. Z zawodu jestem kimś, kto ... w zasadzie nie ma swojego zawodu. Jestem specjalistą od wszystkiego, a zarazem od niczego. A znany jestem z tego, że nic mi się w życiu nie udaje."
"-Czyli, skoro jest pan z zawodu kimś, kto nie ma swojego zawodu, a zarazem specjalistą od wszystkiego, to jest pan także klaunem??!!" - rozłożyło na czynniki pierwsze wypowiedź Dziwacznego dziecko i pytająco-twierdząco ciągnęło swoją wypowiedź - "Skoro jest pan z zawodu klaunem, to mógłby pan pokazać nam swój najnowszy program?"
Dziwaczny musiał zrobić wszystko, aby dzieci nie rozpoznały jego prawdziwego zamiaru, więc przyznał im rację i przygotowywał się do występu.
Z zawodu jestem specjalistą od wszystkiego.
Natychmiast Solaris pokrył się od zewnątrz kolorową reklamą cyrku. Kierowca trzymał w ręku megafon i zapraszał wszystkich do wzięcia udziału w prapremierze występu klauna, który miał rozśmieszyć wszystkich do granic szerokości aparatu śmiechodtwórczego. Ludzie pchali się i wchodzili drzwiami i oknami. Wokół słychać było tandetną muzykę, a młode asystentki artysty tańczyły i podnosiły nogi dotykając czubkami butów barierki biegnące tuż pod zadaszeniem. Widownia klaskała, a Dziwaczny w rudej peruce i z czerwonym nosem rozpoczął przedstawienie. Nikt nie mógł oderwać oczu od klauna-artysty, i nikt nie zdawał sobie sprawy z rozpoczynającego się procesu. Ukradkiem do autobusu weszło kilka cyganiątek, dzieci, których spryt i przebiegłość nie licowała z ich anielskimi twarzyczkami. Natychmiast się rozdzielili i czmychając pod nogami, między rękami, po barierkach i siedzeniach, chwytali łapko-rzepkami wszystko co cenne. Zegarki, portmonetki, dokumenty, telefony, łańcuszki, pierścionki, wszystko, co cenne i błyszczące, zaczęło znikać i chować się w chwytnych łapko-rzepkach urwisów. Dziwaczny wchodził w decydującą część występu, gdy jedna kobieta podniosła lament, druga zaczęła krzyczeć w wniebogłosy, trzecia płakać a czwarta panikować. Ludzie spoglądali na ręce i nie mogli znaleźć liczników czasu. Nawet kierowcy zaginęła kierownica, i w ten sposób zguba przedsiębiorstwa komunikacyjnego stała się sprawą ogółu, bo pojazd zaczął przyśpieszać jakby brał udział w czwartej części "Speeda", tyle że nikt nikogo nie porwał.
Chwytali łapko-rzepkami wszystko, co cenne.
Wtem autobus się zatrzymał, a fala pasażerów wylała się na ulicę. Przypadek zdecydował o tym, że miejsce akcji przeniosło się w pobliże WORD-u. Dziwaczny ulotnił się i skierował w stronę ośrodka. Tam, niczego nie świadomi egzaminatorzy egzaminowali, kasjerki kasowały i liczyły, sprzątaczki sprzątały a bufetowa obsługiwała bufet. Każdy wykonywał to, co do niego należało. Dziwaczny podszedł do placu egzaminacyjnego i ulokował się w pomieszczeniu razem z młodzieżą oczekującą na egzamin. Badawcze oko kamery obserwowało oczekujących i nie wiadomo z jakiego powodu swoją uwagę skierowało właśnie na dziwnego osobnika. Obiektyw za pomocą sterowania skierował się na Dziwacznego, na nim zatrzymał uwagę, zaczął przybliżać i wyostrzać interesujący go obiekt i podawać surowe informacje do centrum dowodzenia, by mogły być zanalizowane. W centrum dowodzenia zabawnie nazwanego "Ochrona" siedziało dwóch starszych panów w wieku emerytalnym, którzy wpatrywali się w pół tuzina monitorów, z których połowa podawała obrazy z placu manewrowego, a druga część wskazywała na wnętrza obiektów. I właśnie w jednym z tej drugiej połowy ekranów przypadkiem utkwił nie najlepszy już wzrok starszego kierownika ochrony, który takimi słowy zwrócił się do swojego podwładnego:
"-Janusz, popatrz no, tam, na siódemce, czekaj no, dam zbliżenie, o tam, jaki dziwaczny człowiek, oko jakby podbite, widać tylko pół twarzy, włosy w kosmykach potargane, i jako jedyny z całej gromady oczekujących nie denerwuje się, to musi być jakiś tajniak, czekaj no..." - mówił tak do kolegi, a jego lewa ręka zmierzała w stronę czerwonego przycisku, na którym dużymi białymi literami widniał napis "ALARM".
W centrum dowodzenia: "to musi być jakiś tajniak".
Dziwaczny musiał zrobić wszystko, aby dzieci nie rozpoznały jego prawdziwego zamiaru, więc przyznał im rację i przygotowywał się do występu.
Z zawodu jestem specjalistą od wszystkiego.
Natychmiast Solaris pokrył się od zewnątrz kolorową reklamą cyrku. Kierowca trzymał w ręku megafon i zapraszał wszystkich do wzięcia udziału w prapremierze występu klauna, który miał rozśmieszyć wszystkich do granic szerokości aparatu śmiechodtwórczego. Ludzie pchali się i wchodzili drzwiami i oknami. Wokół słychać było tandetną muzykę, a młode asystentki artysty tańczyły i podnosiły nogi dotykając czubkami butów barierki biegnące tuż pod zadaszeniem. Widownia klaskała, a Dziwaczny w rudej peruce i z czerwonym nosem rozpoczął przedstawienie. Nikt nie mógł oderwać oczu od klauna-artysty, i nikt nie zdawał sobie sprawy z rozpoczynającego się procesu. Ukradkiem do autobusu weszło kilka cyganiątek, dzieci, których spryt i przebiegłość nie licowała z ich anielskimi twarzyczkami. Natychmiast się rozdzielili i czmychając pod nogami, między rękami, po barierkach i siedzeniach, chwytali łapko-rzepkami wszystko co cenne. Zegarki, portmonetki, dokumenty, telefony, łańcuszki, pierścionki, wszystko, co cenne i błyszczące, zaczęło znikać i chować się w chwytnych łapko-rzepkach urwisów. Dziwaczny wchodził w decydującą część występu, gdy jedna kobieta podniosła lament, druga zaczęła krzyczeć w wniebogłosy, trzecia płakać a czwarta panikować. Ludzie spoglądali na ręce i nie mogli znaleźć liczników czasu. Nawet kierowcy zaginęła kierownica, i w ten sposób zguba przedsiębiorstwa komunikacyjnego stała się sprawą ogółu, bo pojazd zaczął przyśpieszać jakby brał udział w czwartej części "Speeda", tyle że nikt nikogo nie porwał.
Chwytali łapko-rzepkami wszystko, co cenne.
Wtem autobus się zatrzymał, a fala pasażerów wylała się na ulicę. Przypadek zdecydował o tym, że miejsce akcji przeniosło się w pobliże WORD-u. Dziwaczny ulotnił się i skierował w stronę ośrodka. Tam, niczego nie świadomi egzaminatorzy egzaminowali, kasjerki kasowały i liczyły, sprzątaczki sprzątały a bufetowa obsługiwała bufet. Każdy wykonywał to, co do niego należało. Dziwaczny podszedł do placu egzaminacyjnego i ulokował się w pomieszczeniu razem z młodzieżą oczekującą na egzamin. Badawcze oko kamery obserwowało oczekujących i nie wiadomo z jakiego powodu swoją uwagę skierowało właśnie na dziwnego osobnika. Obiektyw za pomocą sterowania skierował się na Dziwacznego, na nim zatrzymał uwagę, zaczął przybliżać i wyostrzać interesujący go obiekt i podawać surowe informacje do centrum dowodzenia, by mogły być zanalizowane. W centrum dowodzenia zabawnie nazwanego "Ochrona" siedziało dwóch starszych panów w wieku emerytalnym, którzy wpatrywali się w pół tuzina monitorów, z których połowa podawała obrazy z placu manewrowego, a druga część wskazywała na wnętrza obiektów. I właśnie w jednym z tej drugiej połowy ekranów przypadkiem utkwił nie najlepszy już wzrok starszego kierownika ochrony, który takimi słowy zwrócił się do swojego podwładnego:
"-Janusz, popatrz no, tam, na siódemce, czekaj no, dam zbliżenie, o tam, jaki dziwaczny człowiek, oko jakby podbite, widać tylko pół twarzy, włosy w kosmykach potargane, i jako jedyny z całej gromady oczekujących nie denerwuje się, to musi być jakiś tajniak, czekaj no..." - mówił tak do kolegi, a jego lewa ręka zmierzała w stronę czerwonego przycisku, na którym dużymi białymi literami widniał napis "ALARM".
W centrum dowodzenia: "to musi być jakiś tajniak".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz