1 kwietnia 2010

Rozdział 20, Powrót na drogę

Doktor oszalał, a ja wróciłem do kontynuacji nauki jazdy. Miałem problemy z interpretowaniem tego wydarzenia, ale uznałem, że widocznie jestem zdrów wprost proporcjonalnie do stopnia zaawansowania choroby samego doktora. Pozwalało mi to stwierdzić, że mój stan zdrowia jest wystarczający, by ubiegać się o wymarzony dokument. Pewnie niektórzy z Czytelników zdają się zastanawiać nad tym, dlaczego nie ma w ogóle mowy o procedurze ubiegania się o prawo jazdy kategorii B, która wymaga tego, by każdy kursant przeszedł badania lekarskie, określające zdolność do prowadzenia pojazdów. Ku usprawiedliwieniu przemilczenia takiego faktu i samego badania chciałbym powiedzieć, że - jak można było wcześniej zauważyć - to nie ja, Dziwaczny, decyduję tu o kolejności tematów, które poruszam, ale Autor, a nie zawsze występuje zgoda co do takiej kolejności między nami.

To autor decyduje o kolejności tematów.

Powiem więcej, taka zgoda występuje rzadko. Gdy ja chcę poruszyć temat jazdy po mieście, autor narzuca mi temat wizyty u doktora psychiatrii, którą chciałem przemilczeć, gdy zaś mam ochotę opowiedzieć o badaniach lekarskich, autor pozwala mi mówić o mojej jeździe po mieście. Dlatego ten wpis będzie poświęcony fanaberiom autora, który bezwzględnie posługuje się moimi przeżytymi sytuacjami, by z wyrachowaniem ustalać kolejność zwierzeń. Można by powiedzieć, że występuje tu ewidentny konflikt między autorem a głównym bohaterem. Jeden włada nad formą i kolejnością, drugi nad treścią. Treść nie może być przedstawiona bez formy i kolejności, a kolejność i forma byłyby niczym bez treści. Nierzadko też występuje tu zjawisko cenzury ze strony autora, który pozwala mi pisać o wszystkim, co mieści się w tym, co w jego przekonaniu jest stosowne. Mam więc pewną wolność, ale w określonych granicach. To tak, jakby powiedzieć, że ryba jest wolna w rzece, ale o granicach rzeki decyduje nie ryba, ale wpływ ma na nie ukształtowanie terenu, zagospodarowanie urbanistyczne miasta, warunki pogodowe itd., a więc ktoś-coś inny. I ja, Grzegorz Dziwaczny jestem taką rybą, której pozostawiono pewną sferę swobody: mogę płynąć z nurtem rzeki, mogę płynąć pod prąd, podpływać do brzegu, jednego czy drugiego, jednak nie mogę wyskoczyć poza wodę na czas dłuższy, co skończyłoby się wiadomo czym.

Nie mogę wyskoczyć poza wodę.

I tu pozostają do omówienia przynajmniej dwie kwestie. Pierwsza dotyczy tego, że w zasadzie lepiej być rybą, która wie, że jest ograniczona, niż być rybą, która tego nie wie. Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Zawsze jest lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć, nawet jeśli pociągałoby to za sobą więcej przykrych doświadczeń. Druga kwestia jest taka, że w zasadzie to nie można mówić tu o jakimś ograniczeniu ze strony autora, bo przecież pozwala on na zamieszczenie tu tych przemyśleń na temat samego ograniczenia. Czy to nie jest dowód na to, że takiego ograniczenia wcale nie ma? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka oczywista, jak się wydaje. Można zarówno zaprezentować argumenty za, jak i przeciw tej tezie. Otóż może autor pozwalać mi publikować te wszystkie krytyczne uwagi tylko po to, by stwarzać pozory wolności, a w rzeczywistości ograniczać o wiele poważniejsze uwagi pod jego adresem. Można i rzec coś zupełnie odwrotnego, a więc to, że pozwalając mi wypisywać te rzeczy, pozwala mi na to, co jest dla samego autora najtrudniejsze i wymaga największego wysiłku, by to zaakceptować, a więc największej z jego strony sfery wolności, co świadczy o tym, że mam pełną wolność słowa, a że podnoszę tutaj takie kwestie, jest dowodem na to, że albo nudzę się, albo nie mam o czym pisać i brakuje mi już pomysłów, dlatego kreuję pozorny konflikt. Sprawa nie jest zatem oczywista i wymaga uważnego śledzenia postępowań autora, jak i głównego bohatera, co być może przyniesie odpowiedź na powyższe wątpliwości i pozwoli przychylić się do jednego ze stwierdzeń.

Sprawa nie jest taka oczywista.

A teraz opowiem pokrótce, bowiem czasu zostało już niewiele, o pewnej jeździe po mieście, która o mało co nie skończyłaby się totalną klęską. Spotkaliśmy się z instruktorem i Peugeot pewnego dnia około południa. Jeździliśmy ulicami miasta, z prędkością nie przekraczającą przepisowych 50 km/h. Jazda sprawiała mi przyjemność i nic nie zapowiadało zbliżającej się porażki. Przed nami rozciągało się przecinające jezdnię przejście dla pieszych, którego widoczność nie była niczym ograniczona. Obok poruszał się inny samochód. Takiej okazji nie mogłem przepuścić! Moja stopa stawała się coraz cięższa i cięższa, a jej ciężar spoczywał coraz częściej na pedale gazu. Nie mogłem odpuścić i zacząłem wyprzedzać towarzyszący pojazd. Poczułem się jak na wyścigu, gdzie wygrać mógł tylko jeden. Nacisnąłem gaz i zacząłem wyprzedzać swojego konkurenta. Wtem, z niewiadomych mi powodów konkurencyjny samochód, kamienice wokół, drzewa, chodniki i spacerujący wokół ludzie cały świat, zamiast znikać za nami, zatrzymał się, a nawet więcej, zaczął uciekać do przodu. To dziwne wydarzenie zaskoczyło mnie i nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Konkurent wygrał, a my ... staliśmy w miejscu. Okazało się, że wszystko, zamiast się cofać, dlatego stanęło, bo instruktor chciał mi dać nauczkę, i tuż przed światłami nacisnął hamulec. Dlaczego zachował się w ten sposób? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać, bowiem natychmiast po tym wydarzeniu powiedział:
"-Dziwaczny, zapamiętaj raz na zawsze, że nigdy, ale to nigdy nie wyprzedza się pojazdów przed przejściem dla pieszych!!!"

Poczułem się jak na wyścigu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz