Minęło już kilkanaście godzin nauki jazdy praktycznej, i nadszedł najwyższy czas na to, by nauczyć się parkować w mieście. Moja dotychczasowa jazda po mieście nie była najlepsza. Miałem problemy z gasnącym samochodem, nie mogłem utrzymać prędkości 50 km/h i cały czas ją przekraczałem, jeździłem chaotycznie i nieracjonalnie, a zwłaszcza nadal przekraczałem przepisy ruchu drogowego, bowiem przejeżdżałem po niedozwolonych znakach drogowych poziomych, nie ustępowałem pierwszeństwa pieszym i innym uczestnikom ruchu, wreszcie nie stosowałem się do sygnalizacji świetlnej (ale sporadycznie!) i znaków pionowych, które wprost nie zauważałem. Wciąż tylko słyszałem "dlaczego tak pojechałeś?", "dlaczego nie ustąpiłeś pierwszeństwa?", "dlaczego nie zastosowałeś się do znaku drogowego?", wciąż "dlaczego" i "dlaczego". Ale jeździliśmy po mieście, gdyż czas leciał, a musiałem nauczyć się jeździć. Na domiar złego wybrałem na naukę jazdy zimę, która w tym sezonie była surowa z obfitymi opadami śniegu. Śnieg wciąż padał i padał, prawie zawsze nam towarzyszył, a my, nie zważając na niego, wciąż jeździliśmy i wciąż "dlaczego". Nie stosowałem się do sygnalizacji świetlnej.
Nadeszła i ta godzina, podczas której miałem się nauczyć parkować w warunkach miejskich. Był to chyba najbardziej stresujący okres dla mojego instruktora. Już nie żartował ze mną, ale bardzo skupiony zwracał uwagę na każdy szczegół zmieniającej się sytuacji drogowej. Jeździliśmy powoli wąskimi ulicami osiedli i krążąc jak sępy szukaliśmy bezpiecznego miejsca do nauki parkowania, a przy tym takiego, przy którym znajdowałaba się urozmaicona sytuacja drogowa w postaci zaparkowanych samochodów. Toczyłem się wiec wolno na dwójce wyszukując razem z mistrzem miejsca do parkowania, a gdy takie się znalazło, mistrz zwężał powieki, wyostrzał wzrok i badawczym spojrzeniem analizował wszystko wokół, by po otrzymaniu informacji z centrali powiedzieć: "zaparkujemy tam", "spróbujmy za tamtym czerwonym", "to miejsce będzie dobre" itp, itd.
Mistrz analizował wszystko wokół.
Gdy wskazał mi już cel, natychmiast zredukowałem bieg do pierwszego i wolno dochodząc miejsca zatrzymania, obserwowałem, czy nie jedzie żaden pojazd na drodze i czy żaden nie próbuje opuścić parking. Gdy miałem skręcić, powiedzmy w lewo, gdzie znajdowała się wolna przestrzeń asfaltu czy kostki, sygnalizowałem zawczasu światłami kierunkowskazu chęć wykonania skrętu, po czym rozejrzawszy się w około, bardzo z wolna, na pół sprzęgle, podjeżdżałem starając się za wszelką cenę zmieścić między dwoma zaparkowanymi pojazdami, i zarazem pozostawić je w stanie pierwotnym. Nie było to łatwe. Najpierw spoglądałem w lewy przód mojej Peugeot, by nie zahaczyć prawego tyłu czy przodu po mojej lewej samochodu zaparkowanego z lewej, gdy zaś minąłem w trakcie równomiernego skrętu lewym bokiem jeden samochód, moja uwaga natychmiast się przeniosła na prawy przód Peugeot i lewy tył zaparkowanego pojazdu czy część samochodu stojącego po prawej. Gdy i ten manewr udało się zrealizować, w lusterku bocznym po stronie kierowcy obserwowałem tył pojazdu, a także tył w lusterku po stronie pasażera. Gdy natomiast dojeżdżałem do końca wyimaginowanej koperty, prostowałem zarazem kierownicę i zatrzymywałem się tuż przed linią krawężnika. Oczywiście musiałem pamiętać, by pozostawić po obu stronach mniej więcej tyle samo miejsca, by można było wysiąść z pojazdu. Gdy zaś miałem wyjechać z takiego miejsca, musiałem wpierw włączyć prawy kierunkowskaz, by zasygnalizować wyjazd na drogę, następnie wyjeżdżać bardzo powoli na biegu wstecznym przy kierownicy na wprost, zaś gdy znalazłem się tak względem zaparkowanych pojazdów, bym móc rozpocząć obrót kierownicą w prawo, robiłem to, jednak uważnie obserwowałem jednocześnie obie strony swojego pojazdu, by nie znalazły się w trajektorii skrętu na linii wyznaczającej maski stojących samochodów. Gdy już wyjechałem na drogę, włączałem oczywiście bieg pierwszy, później drugi i ruszałem w poszukiwaniu następnego miejsca parkingowego, gdzie powtarzaliśmy czynność parkowania, której schemat był wyznaczany każdorazowo przez warunki terenowe.
Spoglądałem w lewy przód, by nie zahaczyć prawego tyłu.
Opisać wszystko jest prosto, ale wykonać nie. Dlatego, oj namęczyłem się, namęczyłem, zanim pojąłem i nauczyłem się tego wszystkiego. Byłem blisko zarysowania stojących blaszanych przeszkód, walczyłem z przykuwającymi uwagę myślami niezwiązanymi, a niczym nauczyłem się parkować równomiernie, musiało minąć sporo czasu, i minęło. Każdy manewr parkowania był bacznie obserwowany przez instruktora, każdy był komentowany i krytykowany, wreszcie każdy stawał się chwalony. A ja, Grzegorz Dziwaczny, mimo tego, że wciąż mi się coś nie udawało, musiałem przyznać, że w gąszczu porażek zakwitnie i czasem jakiś mały, malutki, maluteńki sukces. I takim sukcesem była nauka parkowania w warunkach miejskich, którą to umiejętność doprowadziłem do poziomu codziennego kierowcy. Dziwaczne są moje perypetie, kiedy coś, co zazwyczaj udaje mi się dziwacznie, staje się tym, co zwyczajne.
Wreszcie każdy stawał się chwalony.
Nadeszła i ta godzina, podczas której miałem się nauczyć parkować w warunkach miejskich. Był to chyba najbardziej stresujący okres dla mojego instruktora. Już nie żartował ze mną, ale bardzo skupiony zwracał uwagę na każdy szczegół zmieniającej się sytuacji drogowej. Jeździliśmy powoli wąskimi ulicami osiedli i krążąc jak sępy szukaliśmy bezpiecznego miejsca do nauki parkowania, a przy tym takiego, przy którym znajdowałaba się urozmaicona sytuacja drogowa w postaci zaparkowanych samochodów. Toczyłem się wiec wolno na dwójce wyszukując razem z mistrzem miejsca do parkowania, a gdy takie się znalazło, mistrz zwężał powieki, wyostrzał wzrok i badawczym spojrzeniem analizował wszystko wokół, by po otrzymaniu informacji z centrali powiedzieć: "zaparkujemy tam", "spróbujmy za tamtym czerwonym", "to miejsce będzie dobre" itp, itd.
Mistrz analizował wszystko wokół.
Gdy wskazał mi już cel, natychmiast zredukowałem bieg do pierwszego i wolno dochodząc miejsca zatrzymania, obserwowałem, czy nie jedzie żaden pojazd na drodze i czy żaden nie próbuje opuścić parking. Gdy miałem skręcić, powiedzmy w lewo, gdzie znajdowała się wolna przestrzeń asfaltu czy kostki, sygnalizowałem zawczasu światłami kierunkowskazu chęć wykonania skrętu, po czym rozejrzawszy się w około, bardzo z wolna, na pół sprzęgle, podjeżdżałem starając się za wszelką cenę zmieścić między dwoma zaparkowanymi pojazdami, i zarazem pozostawić je w stanie pierwotnym. Nie było to łatwe. Najpierw spoglądałem w lewy przód mojej Peugeot, by nie zahaczyć prawego tyłu czy przodu po mojej lewej samochodu zaparkowanego z lewej, gdy zaś minąłem w trakcie równomiernego skrętu lewym bokiem jeden samochód, moja uwaga natychmiast się przeniosła na prawy przód Peugeot i lewy tył zaparkowanego pojazdu czy część samochodu stojącego po prawej. Gdy i ten manewr udało się zrealizować, w lusterku bocznym po stronie kierowcy obserwowałem tył pojazdu, a także tył w lusterku po stronie pasażera. Gdy natomiast dojeżdżałem do końca wyimaginowanej koperty, prostowałem zarazem kierownicę i zatrzymywałem się tuż przed linią krawężnika. Oczywiście musiałem pamiętać, by pozostawić po obu stronach mniej więcej tyle samo miejsca, by można było wysiąść z pojazdu. Gdy zaś miałem wyjechać z takiego miejsca, musiałem wpierw włączyć prawy kierunkowskaz, by zasygnalizować wyjazd na drogę, następnie wyjeżdżać bardzo powoli na biegu wstecznym przy kierownicy na wprost, zaś gdy znalazłem się tak względem zaparkowanych pojazdów, bym móc rozpocząć obrót kierownicą w prawo, robiłem to, jednak uważnie obserwowałem jednocześnie obie strony swojego pojazdu, by nie znalazły się w trajektorii skrętu na linii wyznaczającej maski stojących samochodów. Gdy już wyjechałem na drogę, włączałem oczywiście bieg pierwszy, później drugi i ruszałem w poszukiwaniu następnego miejsca parkingowego, gdzie powtarzaliśmy czynność parkowania, której schemat był wyznaczany każdorazowo przez warunki terenowe.
Spoglądałem w lewy przód, by nie zahaczyć prawego tyłu.
Opisać wszystko jest prosto, ale wykonać nie. Dlatego, oj namęczyłem się, namęczyłem, zanim pojąłem i nauczyłem się tego wszystkiego. Byłem blisko zarysowania stojących blaszanych przeszkód, walczyłem z przykuwającymi uwagę myślami niezwiązanymi, a niczym nauczyłem się parkować równomiernie, musiało minąć sporo czasu, i minęło. Każdy manewr parkowania był bacznie obserwowany przez instruktora, każdy był komentowany i krytykowany, wreszcie każdy stawał się chwalony. A ja, Grzegorz Dziwaczny, mimo tego, że wciąż mi się coś nie udawało, musiałem przyznać, że w gąszczu porażek zakwitnie i czasem jakiś mały, malutki, maluteńki sukces. I takim sukcesem była nauka parkowania w warunkach miejskich, którą to umiejętność doprowadziłem do poziomu codziennego kierowcy. Dziwaczne są moje perypetie, kiedy coś, co zazwyczaj udaje mi się dziwacznie, staje się tym, co zwyczajne.
Wreszcie każdy stawał się chwalony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz