Po przygodzie z udziałem Misia Uszatka postanowiłem pójść do lekarza. Nie, żeby od razu coś mi dolegało, ale tak dla pewności, czy jestem zupełnie zdrów. Psychiatra mieścił się w dużym szarym budynku, właściwie molochu po jakieś dawnej fabryce. Szedłem długimi korytarzami i szukałem gabinetu z wywieszką "Poradnia zdrowia psychicznego". Każdy korytarz dokądś prowadził, każdy krył po obu stronach rząd drzwi, każdy był wejściem w inny świat. Szedłem korytarzem i nie mogłem nic znaleźć, a zwłaszcza nie mogłem siebie odnaleźć. Drzwi, każde w różnych odcieniach bieli i o różnych szerokościach zapraszały, by je otworzyć obiecując kryć za sobą inną ponętną tajemnicę. Ja jednak szukałem tych jedynych i w końcu je odnalazłem. Uchyliłem je nieznacznie uprzedzając cichutkim pukaniem wszystkich, którzy mogli się kogoś spodziewać, że ktoś przyszedł.Drzwi obiecały kryć za sobą tajemnicę.
Doktor, poważny, dostojny, w białym fartuchu siedział dumnie rzucając pewne spojrzenia zza srebrnej oprawy okularów i pytał wchodzącego wzrokiem, w czym mógłby pomóc. Jakby mógłby. Wokół wisiały złote ramy oprawiając rozliczne dyplomy, każdy ważniejszy od innego, każdy inny kreślący złote ramy kariery doktora. Nieśmiało podszedłem, przedstawiłem się i usiadłem na krześle, kuląc się w sobie samym i malejąc z każdą minutą. Powaga doktora sprawiała, że gdy jego persona z każdą minutą się powiększała, moja skromna osoba w tym samym czasie z żelaznym prawem odwrotnie proporcjonalnie ulegała zapaści w sobie samej. Brakowało mi siebie i nic nie wskazywało, że miałbym być choć odrobinę więcej niż mniej. W końcu, gdy zegary zaczęły nudzić się brakiem odpowiedniego rytmu po stronie odpowiadającej im natury, doktor odezwał się:
"-Widzę Dziwaczny, że jesteś nieźle pokręcony. Choć twoja karta pacjenta w zasadzie nic nie mówi, bo jakże miałaby, skoro jest pusta, to jednak nie da się nie zauważyć, że jesteś stworzeniem anormalnym, a bycie zwyczajnym przychodzi ci z trudem. Połóż się na kozetce, rozluźnij, odpowiadaj na moje pytania, a spróbuję ustalić diagnozę".
Zegary zaczęły nudzić się brakiem odpowiedniego rytmu.
Cóż miałem robić? Położyłem się, zamknąłem oczy i dałem się unieść sytuacji i chwili gotów na wszystko, nawet na cokolwiek, byle by pomóc, dać jakieś wskazówki doktorowi, który mógłby odnaleźć już dawno skrytego czy zagubionego siebie w samym sobie.
"-Zapomnij o tym, gdzie jesteś i po co przyszedłeś, skup się i zrelaksuj, policzę do trzech a ty spróbuj być nie więcej jak słuchem" - powiedział władczym, acz spokojnym głosem.
"-Jeden...jesteś senny...dwa zapadasz w sen...trzy...śpisz...a ja jestem początkiem i końcem twych snów..."
Raz, dwa, trzy...słyszę stukot maszyn...raz, dwa, trzy...taśma przesuwa się w kierunku wielkiego ramienia robota, który coś wierci, przykręca, przekłada i zakłada...raz, dwa, trzy...leżę na taśmie, obok mnie dziesiątki pomarańczowym manekinów...raz...suniemy się w kierunku ramienia...dwa...powoli podjeżdżam pod ramię, ono otwiera się, przechodzi, dotyka i łączy jedno przedramię z resztą ręki, później wszystko razem spawa i przykręca do korpusu...trzy...przesuwam się dalej na taśmie. Jadę i jadę, taśma zakręca, przechwytuje mnie inny robot, nie ma wokół ludzi, jest tylko hala, manekiny i maszyny. Podjeżdżam do innego ramienia, które precyzyjnie zwraca się do mnie, ogląda mnie okiem kamery, dotyka, lekko poszczypuje, okrąża wokół i stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, wypuszcza dalej. Sunę dalej, a razem ze mną inni, wszyscy jednakowi choć każdy inny.
Raz, dwa, trzy...słyszę stukot maszyn.
Dojeżdżam do końca taśmy. Tam czeka maszyna, która delikatnie podnosi mnie, włącza, naciska guziki i sprawdza, czy działam zgodnie z jej instrukcjami. Gdy wszystko się zgadza, przenosi mnie do specjalnie przygotowanego opakowania, kładzie i pakuje, zaklejając taśmą górną pokrywę. Jest ciemno. Nic nie widać. Nie mam poczucia czasu i miejsca, poza tym, że jestem zapakowany i się przemieszczam...najpierw samochodem, bo trochę tłukło, później przenieśli do innego samochodu i dalej wywieźli, ale już za granicę, bo przestało tłuc jak jechaliśmy, wreszcie płynęliśmy statkiem, bo kołysało, a zmierzaliśmy na północ, bo robiło się coraz zimniej. Dojechaliśmy, zaczęli nas wysadzać, przenosić, wokół słyszało się głosy ludzi, wreszcie ustawili mnie w jednym miejscu i pozostawili na kolejny bliżej nieokreślony interwał czasowy. Czekałem i czekałem i doczekać się nie mogłem. Słyszę głosy, trzy, otwierają pudełko, wyjmują delikatnie, sprawdzają czy wszystko w porządku. Wszyscy trzej w fartuchu.
"-Spokojnie, sprawdzimy za twoją pomocą granice wytrzymałości innej rzeczy, a dzięki temu przyczynisz się do poprawy bezpieczeństwa. W pewnym sensie dołożysz malutką cegiełkę do sumy dobra na świecie. Twoje życie nie będzie bezcelowe. Zginiesz nie na marne. A to już nie byle co. Wielu było przed tobą, co ginęli niepotrzebnie, w niewłaściwej chwili i w niewłaściwym miejscu, wielu było też tych, którzy ginęli, a nikt tego nie zauważył. Ginęli na marne. Z tobą tak nie będzie. Jesteś jedyny, i nie pozwolimy ci umrzeć niepotrzebnie" - mówili do mnie przepraszająco i podtrzymując na duchu. "Mogę zginąć, byle za ideały i dla ludzkości" - pomyślałem.
Nie mam poczucia czasu i miejsca.
Dwóch mężczyzn wzięło mnie i nieśli w pewnym kierunku, trzeci zniknął, by się po chwili pojawić. Podjechał rzeczą ku nam. Wsadzili mnie za kierownicę i zapieli pas bezpieczeństwa. Samochód był naszpikowany elektroniką i kamerami. Był zdalnie sterowany. Ręce miałem ułożone na kierownicy. Nie mogłem się poruszać. Byłem zamknięty i nic nie mogłem zrobić. Samochód ruszył, rozpędził się i jechał, coraz szybciej i szybciej...a ja jechałem razem z nim i szybkości nie mogłem się nadziwić. Wtem zauważam, że jedziemy wprost na betonową ścianę. Ostatkiem sił zmuszam się i próbuję się uwolnić. Udaje mi się odpiąć pas bezpieczeństwa, już łapię za klamkę, by wyskoczyć...za późno...samochód rozbija się o ścianę, a ja lecę i lecę, przelatuję przez szybę, i lecę na spotkanie z gęstością ścian i podłoża, zostawiając za sobą wszystko, co minione, lecę i czekam na najgorsze...bum. Wyrywam się spocony z łańcuchów hipnozy i krzyczę, a doktor krzyczy razem ze mną. W ten sposób Grzegorz Dziwaczny miał ustaloną pierwszą diagnozę w życiu, gdy pozostał on wciąż sobą, a doktor oszalał.
Jedziemy na wprost na betonową ścianę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz