28 kwietnia 2010

Rozdział 26, Szpitalnie (3)

Szanowny Pan Ordynator kroczył krok za krokiem, a by nie pozostawać samotnym z tak wielkim bagażem wiedzy, i móc dzielić się nią z niżej w hierarchii usadowionymi współwykonawcami lekarskiej profesji, kroczył krok za krokiem z towarzystwem całej medycznej świty. Każdy krok ordynatora był naśladowany przez kilka- bądź kilkanaście kroków mniej znaczących. Każdy krok zapowiadał postawienie następnych. Szanowny Pan Ordynator wkraczał dumnie do każdej sali szpitalnej, a za nim w mgnieniu oka wkraczali inni, wypełniając salę po brzegi. Pamiętam jeden z poranków, kiedy po śniadaniu z korytarza słychać było dobiegające z oddali głosy podnieconych medyków, co znaczyć miało tyle, że wkrótce, wraz z natężeniem siły odgłosów, należało się spodziewać wizyty ordynatora i - jak chmary szarańczy rzucającej się na wszystko co możliwe do zjedzenia - reszty personelu medycznego. I tak się stało. Leżałem w czterołóżkowym pokoju przeznaczonym na łóżka dwa, gdy zostałem otoczony przez blisko dziesięciu ludzi: lekarza ordynatora, zastępców ordynatora, lekarzy rezydentów i pielęgniarkę oddziałową. Najpierw wszedł ordynator wraz z zastępcami, później salę wypełnili lekarze rezydenci i pielęgniarka oddziałowa. Ucieszony, że zostanę objęty tak fachową i liczną opieką, zawiodłem się, bowiem mój przypadek chorobowy był na tyle nieciekawy, nieproblematyczny i prosty, że nie wzbudził żadnego zainteresowania ze strony przybyszów, którzy swoją uwagę skierowali na pacjenta po operacji, u którego pojawiły się komplikacje.

Mój przypadek chorobowy był nieciekawy, nieproblematyczny i prosty.

Całe moje nabrzeże łóżka zostało szczelnie przykryte zasłoną z białych fartuchów, których guziki pokazywały pożądany przypadek. W pokoju dominował stonowany, acz stanowczy głos ordynatora, który za pomocą przeplatanego dowcipami wywiadu ustalał metodę leczenia. Było też słychać ciche głosy pokornych rezydentów, spośród których można było odczytać panujące podniecenie. Także pielęgniarka oddziałowa zdawała się być wyróżniona z przypadającej jej roli towarzyszenia wśród porannego pochodu. Pacjent skarżył się na silne bóle brzucha, po przebytej miesiąc wcześniej operacji. Z tego powodu trafił ponownie do szpitala. Ordynator kręcił nosem na zaistniały przebieg wydarzeń w organizmie chorego i układał w głowie plan działania, który polegał na tym, że należy przeczekać najpierw dwie doby i bacznie obserwować objawy, a gdy bóle nie ustąpią, począć leczenie operacyjne.

W pokoju dominował głos ordynatora.

Wszyscy bez wyjątku nasłuchiwali słowa wypływające z ust ordynatora, każdy z nie mniejszym podziwem. Jeden z lekarzy kręcił porozumiewawczo głową, jakby wyrażając zgodę co do metody leczenia. Inny z medyków stał nieruchomo z wybałuszonymi oczami i czerpał nieocenioną satysfakcję z doświadczenia, jakie stało się jego udziałem. Pielęgniarka stała w wyczekującej pozie i rzucała na prawo i lewo uśmiechy, które miały potwierdzić to, że dowcipy ordynatora należą do najzabawniejszych. Nawet pozostali pacjenci z uszanowaniem kiwali schorowanymi częściami ciała, by potwierdzić wyrażany szacunek. Tylko Grzegorz Dziwaczny, nie wiadomo z jakiego powodu, leżał nadal w łóżku, i pozostawał bez żadnego wzruszenia, jakby nie doceniał wagi zdarzenia, jakby nie zdawał sobie sprawy, że na szpitalnym oddziale najwyższą cześć należy okazywać ordynatorowi, jakby nie śmieszyły go wyszukane dowcipy gwiazdy poranka, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, z kim ma do czynienia. Leżał spokojnie na łóżku i myślał o tym, dlaczego ten świat jest taki dziwaczny, dlaczego ludzie układają swe stosunki w hierarchię i wedle niej wyznaczają objawy swej sympatii czy antypatii, dlaczego dowcip ordynatora bardziej śmieszy od dowcipu sprzątaczki i czy świat jest rzeczywiście dziwaczny, czy może jest dziwaczny, bo jest światem Grzegorza Dziwacznego.

Czy świat jest rzeczywiście dziwaczny, czy może jest Dziwaczny, bo jest światem Grzegorza Dziwacznego?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz