Obudził mnie zimny powiew wiatru. W nocy miałem koszmar i problem był z tym, czy dalej śniłem czy może byłem już na jawie. Chłód przeszedł przeze mnie i opatuliłem się kołdrą. To nic nie pomagało. Wersalka rozpadła się na tysiące części i upadłem razem z nią na podłogę. Wszelkie sprężyny i druty rozpierzchły się po kwadratowej izbie. Firany i zasłony podrywały się na wietrze i próbowały dosięgnąć mnie łapami. Pulsowało mi w głowie. "Co się stało?" - zadawałem sobie to pytanie. "Gdzie są wszyscy?". Nikogo nie było. Wybiegłem na ulicę. Było jeszcze ciemno. Latarnie uginały się pod naporem podmuchów powietrza jak gałęzie drzew. Zacząłem biec ulicą. Wciąż nikogo nie było. Zobaczyłem światła reflektorów kilkaset metrów za mną. Robiły się coraz bardziej wyraźne. Ktoś jechał. Szybko. Wprost na mnie. Biegłem. Podjeżdżał samochód. Wprost na mnie. Odskoczyłem na bok i poturlałem się po trawie. Samochód się zatrzymał. Ktoś wysiadł. Wersalka rozpadła się na tysiące części.
Jechałem samochodem. Ulice były puste. Nikogo nie było. Wiał silny wiatr. Wtem zobaczyłem kogoś kilkaset metrów przede mną, jak biegnie wzdłuż drogi. Przyśpieszyłem. Uciekał bezczelnie. Wcisnąłem pedał gazu. Nie wiem dlaczego, ale muszę go przejechać. Jest jakiś niedołężny, ciamajdowaty. Muszę go przejechać. To jest silniejsze ode mnie. Już go mam. Cholera. W ostatniej chwili udało mu się uciec. Uskoczył na bok. Widać jak czarna sylwetka turla się po trawie. Hamulec. W bagażniku mam bejsbola. Wysiadłem. Wziąłem kij i zacząłem szybko iść w jego kierunku. Nie ucieknie mi. Widać, że upadek pozostawił na nim jakieś ślady. Kuleje. Wykończę go.
W ostatniej chwili udało mu się uciec.
Wyciąga coś z samochodu. To jakiś wariat! Ma kij bejsbolowy. Idzie w moim kierunku. Wstaję. Kuleję na lewą nogę. Jest coraz bliżej. Nie ucieknę. Muszę walczyć. Obok leżał kamień wielkości pięści. Wziąłem go i trzymałem za sobą, aby nie widział. Jak podejdzie bliżej, to go rzucę i mam nadzieję, że straci przytomność. Podchodzi, Boże! Zamachnąłem się. Kamień przeleciał tuż obok głowy zamachowca. Boże, jest okropny. Zamachnął się. Zrobiłem unik, jednak końcem kija dosięgnął mojego prawego boku. Przeszył mnie ogromny ból. Chyba mi coś złamał. Przewróciłem się. Leżę. Obraz wiruje. Ten ból jest nie do zniesienia. Pochyla się nade mną i coś wyciąga. Nie!!!
Pochyla się nade mną i coś wyciąga.
Podchodzę. Podnosi coś z ziemi. Pewnie kamień. Myśli, że mnie przechytrzy. Jestem już kilka metrów od niego. Zamachuje się. Rzuca. Jest za wolny. Kamień przelatuje tuż obok mojej głowy. Nie podaruje mu. Mam dużo czasu, by zrobić unik. Udało się. Teraz jest mój. Biorę zamach kijem i trafiam go czubkiem w jego bok. Pada jak zabity od uderzenia. Leży. Jeszcze oddycha. Mam nóż w tylnej kieszeni spodni. Podchodzę i nachylam się. Nóż jest już w mojej ręce. Zrobię mu niezły uśmiech na szyi. Nie ma prawa żyć. Jest okropny. Na sam jego widok robi mi się niedobrze. Nóż jest ostry jak brzytwa. Nacięcie pójdzie tak prosto jak patroszenie ryb. Jest mój. Mój nóż powoli zbliża się do jego szyi. Odczuwam kontakt z szyją. Zaraz przedziurawię mu skórę i wykonam nacięcie.
Zaraz przedziurawię mu skórę i wykonam nacięcie.
Boże, niiieee!!! To nóż. Trzyma go mocno w ręce i zbliża do mojej szyi. Zaraz mnie zabije i wypatroszy jak rybę. Czuję chłód stali na szyi. Ale ten nóż jest ostry! Mdli mnie i widzę ledwie przez mgłę. Przeszywający ból odezwał się w moim ciele. To ból w boku zrywa się okrutnie. Ostatkiem sił podnoszę z ziemi rękę, robię zamach i wytrącam mu nóż. Drugą ręką uderzam napastnika w głowę, a ten osuwa się na trawę obok mnie. Jest oszołomiony. Nóż! Gdzie jest ten nóż? Czołgam się w kierunku domniemanej pozycji noża. Zgasły latarnie i w mieście jest ciemno tak, że ledwie widać coś na kilka metrów. Gdzie jest nóż? Czołgam się w błocie i staram się znaleźć białą broń. To jest jedyne wyjście, by go powstrzymać. Jest, czuję żelazo w ręce. Znalazłem nóż. Ale jest ciemno, nic nie widać. Gdzie on jest?
To jest jedyne wyjście, by go powstrzymać.
Musiał mnie mocno uderzyć. Nóż wypadł mi z ręki. Leżę oszołomiony. Ma mocną rękę. Nagle zgasły wszystkie latarnie. Cholera. Nic nie widać. Gdzie on jest. Muszę wstać. Tam gdzieś musi leżeć kij. Idę na czworakach kilka metrów po ulicy. Tak jest. Jest kij. Podnoszę kij. Teraz mi się nie wymknie. Robię parę kroków i widzę cień postaci na trawie. Musi mieć nóż, więc będę uważał. Leży, albo udaje i czai się na mnie. Podbiegam i robię zamach kijem. Taaak, jest mój. Słyszę jak kij rozwala jego czaszkę, mocno chrupnęło. Po mojej broni spływa czarna jak noc strużka krwi. Tak, mam go. Leży, rzęzi. Z ust wydobywa się ciemna maź. Biorę mu z ręki nóż i rozcinam koszulę. Mam sporo czasu i miejsca do popisu. Rozcinam mu skórę. Wbijam mocno nóż. Przekręcam. Coś pękło. To musiało być serce. Ostatnie drgawki. Wyciąga nogi i umiera. Koniec. Zabiłem go. Wsiadam do samochodu i jadę do domu. Firany i zasłony powiewają na wietrze. Idę do łazienki i piorę ubranie. Myję się. Biorę prysznic. Wersalka nadal jest rozłożona na tysiące części. Sprężyny leżą w każdym kącie kwadratowej izby. Kładę się w rogu i zasypiam. Misja spełniona.
Biorę mu z ręki nóż i rozcinam koszulę.
Jechałem samochodem. Ulice były puste. Nikogo nie było. Wiał silny wiatr. Wtem zobaczyłem kogoś kilkaset metrów przede mną, jak biegnie wzdłuż drogi. Przyśpieszyłem. Uciekał bezczelnie. Wcisnąłem pedał gazu. Nie wiem dlaczego, ale muszę go przejechać. Jest jakiś niedołężny, ciamajdowaty. Muszę go przejechać. To jest silniejsze ode mnie. Już go mam. Cholera. W ostatniej chwili udało mu się uciec. Uskoczył na bok. Widać jak czarna sylwetka turla się po trawie. Hamulec. W bagażniku mam bejsbola. Wysiadłem. Wziąłem kij i zacząłem szybko iść w jego kierunku. Nie ucieknie mi. Widać, że upadek pozostawił na nim jakieś ślady. Kuleje. Wykończę go.
W ostatniej chwili udało mu się uciec.
Wyciąga coś z samochodu. To jakiś wariat! Ma kij bejsbolowy. Idzie w moim kierunku. Wstaję. Kuleję na lewą nogę. Jest coraz bliżej. Nie ucieknę. Muszę walczyć. Obok leżał kamień wielkości pięści. Wziąłem go i trzymałem za sobą, aby nie widział. Jak podejdzie bliżej, to go rzucę i mam nadzieję, że straci przytomność. Podchodzi, Boże! Zamachnąłem się. Kamień przeleciał tuż obok głowy zamachowca. Boże, jest okropny. Zamachnął się. Zrobiłem unik, jednak końcem kija dosięgnął mojego prawego boku. Przeszył mnie ogromny ból. Chyba mi coś złamał. Przewróciłem się. Leżę. Obraz wiruje. Ten ból jest nie do zniesienia. Pochyla się nade mną i coś wyciąga. Nie!!!
Pochyla się nade mną i coś wyciąga.
Podchodzę. Podnosi coś z ziemi. Pewnie kamień. Myśli, że mnie przechytrzy. Jestem już kilka metrów od niego. Zamachuje się. Rzuca. Jest za wolny. Kamień przelatuje tuż obok mojej głowy. Nie podaruje mu. Mam dużo czasu, by zrobić unik. Udało się. Teraz jest mój. Biorę zamach kijem i trafiam go czubkiem w jego bok. Pada jak zabity od uderzenia. Leży. Jeszcze oddycha. Mam nóż w tylnej kieszeni spodni. Podchodzę i nachylam się. Nóż jest już w mojej ręce. Zrobię mu niezły uśmiech na szyi. Nie ma prawa żyć. Jest okropny. Na sam jego widok robi mi się niedobrze. Nóż jest ostry jak brzytwa. Nacięcie pójdzie tak prosto jak patroszenie ryb. Jest mój. Mój nóż powoli zbliża się do jego szyi. Odczuwam kontakt z szyją. Zaraz przedziurawię mu skórę i wykonam nacięcie.
Zaraz przedziurawię mu skórę i wykonam nacięcie.
Boże, niiieee!!! To nóż. Trzyma go mocno w ręce i zbliża do mojej szyi. Zaraz mnie zabije i wypatroszy jak rybę. Czuję chłód stali na szyi. Ale ten nóż jest ostry! Mdli mnie i widzę ledwie przez mgłę. Przeszywający ból odezwał się w moim ciele. To ból w boku zrywa się okrutnie. Ostatkiem sił podnoszę z ziemi rękę, robię zamach i wytrącam mu nóż. Drugą ręką uderzam napastnika w głowę, a ten osuwa się na trawę obok mnie. Jest oszołomiony. Nóż! Gdzie jest ten nóż? Czołgam się w kierunku domniemanej pozycji noża. Zgasły latarnie i w mieście jest ciemno tak, że ledwie widać coś na kilka metrów. Gdzie jest nóż? Czołgam się w błocie i staram się znaleźć białą broń. To jest jedyne wyjście, by go powstrzymać. Jest, czuję żelazo w ręce. Znalazłem nóż. Ale jest ciemno, nic nie widać. Gdzie on jest?
To jest jedyne wyjście, by go powstrzymać.
Musiał mnie mocno uderzyć. Nóż wypadł mi z ręki. Leżę oszołomiony. Ma mocną rękę. Nagle zgasły wszystkie latarnie. Cholera. Nic nie widać. Gdzie on jest. Muszę wstać. Tam gdzieś musi leżeć kij. Idę na czworakach kilka metrów po ulicy. Tak jest. Jest kij. Podnoszę kij. Teraz mi się nie wymknie. Robię parę kroków i widzę cień postaci na trawie. Musi mieć nóż, więc będę uważał. Leży, albo udaje i czai się na mnie. Podbiegam i robię zamach kijem. Taaak, jest mój. Słyszę jak kij rozwala jego czaszkę, mocno chrupnęło. Po mojej broni spływa czarna jak noc strużka krwi. Tak, mam go. Leży, rzęzi. Z ust wydobywa się ciemna maź. Biorę mu z ręki nóż i rozcinam koszulę. Mam sporo czasu i miejsca do popisu. Rozcinam mu skórę. Wbijam mocno nóż. Przekręcam. Coś pękło. To musiało być serce. Ostatnie drgawki. Wyciąga nogi i umiera. Koniec. Zabiłem go. Wsiadam do samochodu i jadę do domu. Firany i zasłony powiewają na wietrze. Idę do łazienki i piorę ubranie. Myję się. Biorę prysznic. Wersalka nadal jest rozłożona na tysiące części. Sprężyny leżą w każdym kącie kwadratowej izby. Kładę się w rogu i zasypiam. Misja spełniona.
Biorę mu z ręki nóż i rozcinam koszulę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz