Poranek był dziwny. Obudziłem się z silnymi wyrzutami sumienia. "Co się stało?" - zdawałem się pytać i zastanawiać. Świat już nie był taki sam a razem z nim ja, albo ja nie byłem taki sam a razem z nim postrzegany przeze mnie świat. Coś umarło i coś zaczęło żyć. Wahanie przerodziło się w dominację jednej ze stron. Coś pękło, by coś innego mogło wyleźć i zaznaczyć swoją dominację. Wersalka zdawała się być bardziej zdezelowana niż dotychczas, albo świeżo poskładana po uprzedniej dezorganizacji. Obudziłem się zmęczony. Wszystko mnie bolało, jakbym niedawno stoczył pojedynek. Z nocy nic nie pamiętam. Jedynie ciemne jak noc wspomnienia. Poszedłem do łazienki. Na sznurze suszyło się ubranie, a nie pamiętałem, bym coś prał. To dziwne. Dziś był dzień, w którym miałem jazdę i wszystko temu miało być podporządkowane: myśli, przygotowania i emocje. Wszystko skupiało się na jednym i w jednym miało swoje oparcie. Wyszedłem na spotkanie przeznaczenia. Wersalka zdawało się być bardziej zdezelowana niż dotychczas.
Szedłem na spotkanie przeznaczenia, które już na mnie czekało. I znowu szedłem. "Kiedy w końcu będę mógł poruszać się szybciej i szybciej, kiedy będę mógł prowadzić?" - zadawałem sobie te pytania krok za krokiem, wciąż na nowo z następnym krokiem, które wyznaczały zbliżanie się do nieuchronnej porażki. Mimo tego, myślenie miałem "pozytywne" i nie skupiałem się na czymś, co prowadziłoby do klęski. Instruktor zdawał się cieszyć na mój widok. Nie był to jednak ten jego stan, lecz wręcz przeciwny. W każdym swoim uczniu widział nieuchronną i niechcianą rzecz, którą musiał nauczyć operować innymi rzeczami. Nauka jazdy była dla niego przykrym obowiązkiem. Nie ucieszył się, gdy pojawiłem się w zasięgu jego horyzontu, ale przeklął i powitał mnie chłodno:
"-Pan już? No dobrze, proszę przygotować się do jazdy. Dziś pojedziemy do miasta. Jest Pan gotowy?"
"-Oczywiście, jestem gotów." - odpowiedziałem, wcale nie będąc przygotowany.
Instruktor zdawał cieszyć się na mój widok.
Ruszyliśmy, a z każdym obrotem kół mój wskaźnik niepewności wzrastał. Wyjeżdżaliśmy do miasta a ja ledwie rozróżniałem hamulec od gazu. Przeznaczenie stało się realne. Od samego początku nic mi się nie udawało. Najpierw trudno było mi się zmieścić w pasie ruchu i jechać prosto. Cały czas ruszałem kierownicą raz w jedną stronę, raz w drugą, oswajając się z pojazdem. Mimo tego, że droga była prosta, jechałem slalomem zataczające lekkie łuki. Już po chwili na drodze dwukierunkowej o dwóch pasach ruchu ukazał się parkujący samochód, który zajmował część drogi. Odbiłem kierownicą w lewo i wjechałem samochodem na linię: podwójną, popełniając zarazem największy grzech kierowców. To był koszmar. Młody instruktor nie pozostawiał na mnie suchej nitki, oblewając mnie strumieniem krytyki. Prowadziłem, prosto wjeżdżając na kolejne błędy, które rysowały się wyraźniej od linii wyznaczających drogę. To było dopiero preludium do jazdy niewłaściwej, wskazującej brak znajomości technik prowadzenia pojazdu i przepisów ruchu drogowego.
Jechałem slalomem zataczając lekkie łuki.
Przy dosadnym skręcie zmieniłem bez sygnalizacji pas ruchu, zjeżdżając na pas w tym samym kierunku, omalże nie powodując zagrożenia na drodze. Nie było mowy o włączeniu kierunkowskazu, brakowało uprzedniego spojrzenia w lusterko. Wszystko działo się spontanicznie i bez zachowania należnej ostrożności. A samochód jechał i jechał, toczył się na spotkanie z katastrofą. Stanęliśmy przed sygnalizatorem sygnalizującym zakaz przejazdu przez przejście dla pieszych. Zachowanie z początku poprawne nie zapowiadało nadchodzącego nieuniknionego. Czerwone, czerwono-żółte i zielone, jedziemy. Wszyscy jadą, tylko nie ja, i rząd pojazdów za mną. Samochód zgasł. Zgasł, stał i nie wydawał oznaków życia. Stoimy i stoimy a sekundy zdają się występować w przedstawieniu dla godzin. W końcu ruszyłem i pojechaliśmy dalej, dalej w nieznane i nieudane, jechaliśmy i jechaliśmy, a jazda nie przypominała jazdy tylko sumę przypadkowych ruchów ciała i nieodpowiadających im dokładnie ruchów pojazdu. Toczyliśmy się drogą, a ten, który był toczony nie odpowiadał temu, który miał nadawać ton toczeniu. Jechałem ja, Grzegorz Dziwaczny, pierwsze realne zagrożenie na drodze, który w swoich możliwościach powodowania zagrożenia miał się dopiero doskonalić. Jazda się skończyła, jednak niesmak pozostał, a fama porażki toczyła się i toczyła, z ust jednego instruktora do uszu drugiego, z ust drugiego instruktora do uszu trzeciego, toczyła się i krążyła napędzając wątpliwą sławę wśród lokalnych specjalistów od nauki jazdy. Przeznaczenie powoli się dopełniało.
Jazda nie przypominała jazdy tylko sumę przypadkowych ruchów.
Szedłem na spotkanie przeznaczenia, które już na mnie czekało. I znowu szedłem. "Kiedy w końcu będę mógł poruszać się szybciej i szybciej, kiedy będę mógł prowadzić?" - zadawałem sobie te pytania krok za krokiem, wciąż na nowo z następnym krokiem, które wyznaczały zbliżanie się do nieuchronnej porażki. Mimo tego, myślenie miałem "pozytywne" i nie skupiałem się na czymś, co prowadziłoby do klęski. Instruktor zdawał się cieszyć na mój widok. Nie był to jednak ten jego stan, lecz wręcz przeciwny. W każdym swoim uczniu widział nieuchronną i niechcianą rzecz, którą musiał nauczyć operować innymi rzeczami. Nauka jazdy była dla niego przykrym obowiązkiem. Nie ucieszył się, gdy pojawiłem się w zasięgu jego horyzontu, ale przeklął i powitał mnie chłodno:
"-Pan już? No dobrze, proszę przygotować się do jazdy. Dziś pojedziemy do miasta. Jest Pan gotowy?"
"-Oczywiście, jestem gotów." - odpowiedziałem, wcale nie będąc przygotowany.
Instruktor zdawał cieszyć się na mój widok.
Ruszyliśmy, a z każdym obrotem kół mój wskaźnik niepewności wzrastał. Wyjeżdżaliśmy do miasta a ja ledwie rozróżniałem hamulec od gazu. Przeznaczenie stało się realne. Od samego początku nic mi się nie udawało. Najpierw trudno było mi się zmieścić w pasie ruchu i jechać prosto. Cały czas ruszałem kierownicą raz w jedną stronę, raz w drugą, oswajając się z pojazdem. Mimo tego, że droga była prosta, jechałem slalomem zataczające lekkie łuki. Już po chwili na drodze dwukierunkowej o dwóch pasach ruchu ukazał się parkujący samochód, który zajmował część drogi. Odbiłem kierownicą w lewo i wjechałem samochodem na linię: podwójną, popełniając zarazem największy grzech kierowców. To był koszmar. Młody instruktor nie pozostawiał na mnie suchej nitki, oblewając mnie strumieniem krytyki. Prowadziłem, prosto wjeżdżając na kolejne błędy, które rysowały się wyraźniej od linii wyznaczających drogę. To było dopiero preludium do jazdy niewłaściwej, wskazującej brak znajomości technik prowadzenia pojazdu i przepisów ruchu drogowego.
Jechałem slalomem zataczając lekkie łuki.
Przy dosadnym skręcie zmieniłem bez sygnalizacji pas ruchu, zjeżdżając na pas w tym samym kierunku, omalże nie powodując zagrożenia na drodze. Nie było mowy o włączeniu kierunkowskazu, brakowało uprzedniego spojrzenia w lusterko. Wszystko działo się spontanicznie i bez zachowania należnej ostrożności. A samochód jechał i jechał, toczył się na spotkanie z katastrofą. Stanęliśmy przed sygnalizatorem sygnalizującym zakaz przejazdu przez przejście dla pieszych. Zachowanie z początku poprawne nie zapowiadało nadchodzącego nieuniknionego. Czerwone, czerwono-żółte i zielone, jedziemy. Wszyscy jadą, tylko nie ja, i rząd pojazdów za mną. Samochód zgasł. Zgasł, stał i nie wydawał oznaków życia. Stoimy i stoimy a sekundy zdają się występować w przedstawieniu dla godzin. W końcu ruszyłem i pojechaliśmy dalej, dalej w nieznane i nieudane, jechaliśmy i jechaliśmy, a jazda nie przypominała jazdy tylko sumę przypadkowych ruchów ciała i nieodpowiadających im dokładnie ruchów pojazdu. Toczyliśmy się drogą, a ten, który był toczony nie odpowiadał temu, który miał nadawać ton toczeniu. Jechałem ja, Grzegorz Dziwaczny, pierwsze realne zagrożenie na drodze, który w swoich możliwościach powodowania zagrożenia miał się dopiero doskonalić. Jazda się skończyła, jednak niesmak pozostał, a fama porażki toczyła się i toczyła, z ust jednego instruktora do uszu drugiego, z ust drugiego instruktora do uszu trzeciego, toczyła się i krążyła napędzając wątpliwą sławę wśród lokalnych specjalistów od nauki jazdy. Przeznaczenie powoli się dopełniało.
Jazda nie przypominała jazdy tylko sumę przypadkowych ruchów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz