7 marca 2010

Rozdział 5, Inne wątpliwości na niekorzyść kursu teoretycznego

Mistrz okazał się robo-mentorem, a ja sprytnym demaskatorem. Czy Grzegorz Dziwaczny pozbył się swojej głównej cechy, która powodowało to, że nic mu się w życiu nie udawało? Bynajmniej. Choć osiągnąłem pewien sukces odkrywając podstęp szkoły nauki jazdy, to było to zwycięstwo iluzoryczne i w zasadzie pogłębiało moją przyszłą i nieuniknioną porażkę, która zbliżała się i czekała już na swojego dobrego znajomego - Grzegorza Dziwacznego. Nauczony doświadczeniami życiowymi czekałem na nieuchronne.

Zwycięstwo okazało się iluzoryczne.

W dzieciństwie, gdy inne dzieci ucząc się chodzić dwa razy upadały po czym stawiały pierwszy krok, ja stawiałem pierwszy krok, a potem dwa razy upadałem. I tak było od zawsze. Jeden krok do przodu i dwa do tyłu, jedno zwycięstwo i dwie porażki, jedno wyróżnienie i dwie nagany, jedna dziewczyna i dwa złamane serca, i zawsze upadałem, i upadałem, za każdym razem niżej, niż poprzednio zdołałem się wznieść. Tym razem pierwszy sukces zwiastował kolejne dotkliwe porażki. Stąd stworzyłem prawo Dziwacznego, które brzmi: "Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się co najmniej dwa razy". Prawo to wyznaczało bieg mojego życia z żelazną koniecznością i potwierdzało swoją moc obowiązywania za każdym razem. Było nieodwołalne.

"Jeżeli coś może się nie udać, nie uda się co najmniej dwa razy"

Złowrogie siły tkały swoją sieć i nieświadomy zagrożenia robiłem wszystko, by w nią wpaść. Dopiero po porażce, przypieczętowującej się podwójnie, mogłem spojrzeć wstecz i zebrać wszystko, co podejrzane. Mistrz okazał się robo-mentorem. Istniały jednak jeszcze inne fakty, które razem tworzyły sieć. Mistrz mimo bycia robo-mentorem, zdawał się znać człowieczą fizjologię i już na pierwszych zajęciach tłumaczył się zapaleniem gardła. Modulował swoje struny głosowe tak (jeżeli je w ogóle posiadał), że wydawał ochryple-piskliwy głos i w ten sposób tłumacząc swoją rzekomą niedyspozycję organizował zajęcia w specyficzny sposób. Miał w zanadrzu przygotowane płyty dvd, które zastępowały go w odtwarzaniu zajęć. Być może wydajność baterii robo-mentora nie pozwalała mu zbyt nadmiernie eksploatować swoich zasobów, być może znikając podłączał się do ukrytej ładowarki i ładował się na kolejne megabajtowe przemówienia. Faktem jest jednak to, że traciliśmy wszyscy, a zwłaszcza ja, który traciłem podwójnie.

Robo-mentor zdawał się znać człowieczą fizjologię.

Siedzieliśmy nadwyrężając swoje receptory odbiorcze, a wypukły ekran czternasto-calowego telewizora emitował obrazy i dźwięki, zamiast czarując - rozczarowując. Gęgo-gąbki wchłaniały pikselo-kolory i napychały się jałową strawą. Mijały kolejne godziny, a my z uczniów stawaliśmy się widzami marnej jakości filmów. Ale siedzieliśmy i dzielnie czekaliśmy powrotu mistrza, który zdawał się znać co do minuty czas końca każdej lekcji i wtedy przybywał zwiastując pożegnanie. Szczytem podstępu szkoły nauki jazdy były zajęcia o pierwszej pomocy lekarskiej w sytuacjach zagrożenia życia i zdrowia ofiary wypadku drogowego. Zasady pierwszej pomocy referował nam bez zająknięcia odbiornik telewizyjny wciągając w taniec odbiornik dvd, gdzie lekarz wydawał się niepotrzebny. Liczyliśmy uciśnięcia i oddechy, sprawdzaliśmy rany i złamania, ze w stoperem w ręku zmagaliśmy się z czasem, by zdążyć, zdążyć uratować pikselowego manekina, dla którego życiem była wciąż krążąca płyta zamknięta w blaszanym kostiumie odtwarzacza dvd, wciąż krążąca udawała krążenie krwi rannego, wciąż krążąca płyta dvd krążyła i krążyła, z niezmienną mechaniką imitując życie, tak jak imitowały życie baterie robo-mentora.

Zasady pierwszej pomocy lekarskiej referował nam odbiornik telewizyjny wciągając w taniec odbiornik dvd.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz