25 czerwca 2010

Rozdział 33, Szpitalnie (9) czyli o tym, że człowiek może być przedmiotem

Wyjeżdżamy do góry. Szyny przywołujące windę do porządku pozwalają nam zatrzymać się najwyżej. Szczęśliwy po bezbolesnym zabiegu nagle zdałem sobie sprawę, że jestem wciąż rzeczą. Na wpół nieruchomą rzeczą. W tym przypadku myśl była bezradna i nie miała wpływu na przebieg członków. W takim stanie zostałem dostarczony do sali, gdzie przywitał mnie monolog wciąż aktywnego telewizora. Gdy podjechaliśmy do łóżka, zostałem poproszony o to, by za pomocą rąk przerzucić nieruchomą rzecz, która wciąż była mną. Oparłem się bezpiecznie o białą płaszczyznę i pociągnąłem za sobą zastygłe ciało. Naskoczyło za mną i ułożyło się bezpiecznie pośrodku. Od tej chwili byłem przykuty do łóżka.

W sali przywitał mnie monolog wciąż aktywnego telewizora.

Leżałem i mimo wciąż wdzierającego się krzyku postaci umieszczonych wysoko przy suficie, zacząłem się zastanawiać nad kondycją samego siebie i człowieka w ogóle. Wystarczyły dwie iniekcje, by ze sprawnego mężczyzny uczynić worek ziemniaków. To zastanawiające jak można z ciała ludzkiego w tak łatwy sposób zrobić rzecz. Rzecz nieruchomą i ograniczającą samą siebie. Nie byłem przecież już tym samym, co wcześniej. Nie byłem już nieskrępowanym człowieczym ruchem. Byłem skazany na samego siebie, a przynajmniej na siebie będącego pod działaniem środków farmakologicznych. Pewnie niektórzy mogą się oburzyć w tej chwili i powiedzieć, że upośledzenie ciała, nie tylko chwilowe, ale nawet stałe, nie jest redukcją człowieka do rzeczy, bo oprócz cielesnej powłoki człowiek ma strukturę niematerialną, psychiczną. Potrafi odczuwać i myśleć, mieć różnorodne stany umysłu w różnym czasie. I to właśnie naznacza go wyższością nad tylko materialnymi strukturami, czyni go czymś więcej, czyni go człowiekiem. Myśl potrafi być nieograniczona, to prawda. Jednak myśl krąży tylko w świecie niematerialnym i dopiero ciało daje myśli możliwości wpływu na świat materialny. Myśl bez ciała jest myślą w próżni i jałową. Pozbawiona jest bowiem działania. W ten sposób byłem rzeczą, choć naznaczoną mentalnym i świadomym pierwiastkiem. Jedynym, co mnie od rzeczy różniło było to, że byłem świadom tego, że byłem rzeczą. Jedynym, ale może właśnie tym, co jest najważniejsze? Zapewne. Jednak w tej chwili nie to było dla mnie istotne.

Zacząłem się zastanawiać nad kondycją samego siebie.

Człowiek pozbawiony zdolności chodzenia najbardziej na świecie pragnie, nie myśleć i uczestniczyć w sferze umysłu, ale chodzić. Nic dla niego nie liczy się tak bardzo, jak właśnie ta prosta czynność. Wszystko schodzi na plan dalszy i nabiera zupełnie innego znaczenia. I tak było wówczas i ze mną. Leżałem, lecz w myśli chodziłem już zaznaczając swoją obecność wszędzie wokół. Myśl jednak nie satysfakcjonowała mnie zupełnie. Począłem siłować się z własną bezsilnością i próbowałem poruszyć się wyrywając z bezruchu. Próbowałem uczynić z nieruchomej rzeczy ośrodek ruchomej cielesności. Zabrałem się za mnie powyżej pasa i dźwigałem siebie na przekór rzeczy. Górna część ciała była aktywna, dlatego z jej pomocą sięgałem głową coraz wyżej i wyżej. Chciałem usiąść. Byłem w pół-drodze. Z nieruchomej rzeczy stawał się ruch. Wtem jednak moje starania spełzły na niczym. Zostałem zauważony przez przechodzącą przypadkiem pielęgniarkę, która przywołała mnie do porządku:
-Proszę się położyć i nie podnosić!!! Trzeba przeleżeć przez 12 godzin, aż działanie leków znieczulających przeminie. Wtedy dopiero można wstać!!!
Nie miałem wyjścia i bezsilnie opadłem w morderczy uścisk poduszki, która czekała tylko by wskazać mi moje miejsce. Miejsce w jej czeluściach. Najbliższe godziny miały okazać czy słuszność pozostanie na dłużej w jej beznamiętnych białych kształtach.

Z nieruchomej rzeczy stawał się ruch.

22 czerwca 2010

Kalendarz na Czerwiec 2010 r.

23 maja 2010

Rozdział 32, Szpitalnie (8)

Zbroczony żółtą mazią leżałem i oczekiwałem powrotu kobiet, które miały mnie przetransportować na oddział chirurgiczny. Czekanie...cóż znaczy czekanie pośród 13 miliardów 700 milionów lat? Jest niczym. A jednak dla mnie oczekiwanie trwało o wiele więcej, niż mogłem znieść. Leżałem przykuty do łóżka i obserwowałem zachodzące zmiany. A działo się o wiele za mało. Przez cały okres oczekiwania przywieziono jedną kobietę, która ledwie wybudzona walczyła ze sobą, by złapać się codzienności. Chrypliwie charcząc chwytała się czegoś, co mogło ją uczynić znośną w obliczu samej siebie. Nie była sama, jednak wydawała się nie zdawać na nic w swojej prywatności. Wydobywała jękliwe jazgoty i tarmosiła się w trwających minut kilka drgawkach, by następnie opuścić głowę i zatopić się w przykrótkich dźwiękach.
"- Niezbyt ciekawe towarzystwo" - pomyślałem i starałem się zająć czymś innym myśli, które wciąż przepływały w każdym kierunku tamowane przez nudę, a jednak drążące z właściwą sobie siłą każdą stawiającą opór materię.

Kobieta wydobywała jękliwe jazgoty i tarmosiła się.

Zieleń płytek ściennych nie przypominała już tworów przyrody, a jedynie zwykłą kliniczną czystość. A jednak myśl nie ustępowała tej zwartej powłoce i wpadła w szczelinę między płytkami z kunsztem glazurnika zeskrobując białą fugę. Nasilałem koncentrację, by zrobić właściwy użytek ze swoich myśli, które jednak zakosztowały w przyjemności destrukcji. Zeskrobawszy fugę wokół jednej z płytek skierowały swoją uwagę na sam spód, by drążyć szczelinę dekonstruującą klejową powlokę. Płytka zaczęła wydawać dziwny skrzypiący dźwięk i zdawała się krzyczeć, że jak klej zwolni swój uścisk, to sama spadnie i się rozbije. Nic mnie to nie obchodziło. Rozkosz czynienia zła była silniejsza, i jak czarna maź opanowywała mój umysł. Liczyło się tylko to, by wyrządzić krzywdę. Wytworzyła się swoista przestrzeń walki między mną, a ceramiczną ofiarą. Ona chciała przylec jak najściślej do ściany, ja wyrwać ją i zdać na działanie grawitacji. Inne płytki, pierwsze te, sąsiadujące z wybranym przeze mnie obiektem tortur, później kolejne wokół, zobaczywszy to, co się działo, a zwłaszcza przewidziawszy to, co stać się mogło, zwarły się coraz silniej ze sobą, jakby chciały stać się jednością i w ten sposób pomóc swojej nieszczęśliwej rodaczce. I rzeczywiście, z początku manewr ten pomógł jej, gdyż było mi ciężej wedrzeć się pod sam spód i wygrzebywać klej od środka, jednak myśl potrafi przybrać niespotykaną i niewyobrażalną miarę, jeśli wrodzone zdolności organizmu dawcy pozwolą jej na to. I tak też się stało.

Myśl potrafi przybrać niespotykaną i niewyobrażaną miarę, jeśli wrodzone zdolności organizmu dawcy pozwolą jej na to.

Wdarła się bezlitośnie na sam spód i okopała w swojej pozycji, by tam drążyć dalej od środka na zewnątrz w każdym kierunku. Płytka skrzypiała, skomlała, przylegała, inne darły się wniebogłosy za wszelką cenę starając się ograniczyć siłę niematerialnego żywiołu. Nawet zwisające lampy oburzone i wyrażające niezadowolenie z dręczenia koleżanki wysilały się, by ukrócić poczynania zamachowca. Poczęły już wykręcać żarówki w nadziei, że choć jedna z nich upadając dosięgnie fizycznych barier sprawcy. To się jednak nie mogło udać. Leżałem bowiem nie pod żadną z nich, ale w bezpiecznej przestrzeni pod oknem. Pozostało już niewiele, by dokonać dzieła zniszczenia. Ledwie centymetr kwadratowy kleju łączył płytkę ze ścianą, ledwie centymetr kwadratowy dzielił ją od wielkiego nieszczęścia, a mnie od diabolicznego triumfu, gdy stała się rzecz niebywała ... zadzwonił dzwonek windy i zapaliła się czerwona lampka oznaczające przyjazd sióstr po swojego klienta. Wszystko natychmiast wróciło do normy, a szpitalne glazury mogły odetchnąć z ulgą, że i tym razem udało im się opanować siły ciemności reprezentowane przez wysłannika piekieł. Myśl opadła i posłusznie wykonywała polecenia wytworzone przez inne myśli. Przyszedł czas na błogi spokój.

Lampy poczęły wykręcać żarówki aby dosięgnąć fizycznych barier sprawcy.

21 maja 2010

Rozdział 31, Szpitalnie (7)

Moje obce Ja więziło mnie na stole operacyjnym. Nie mogłem już nic zrobić, a zwłaszcza uciekać. Anestezjolog przedzielił leżące ciało zasłoną, za którą kryły się szemrzące postacie. Dało się słyszeć trzy głosy. Dwa męskie i jeden kobiecy. Kobieta była instrumentariuszką, zaś mężczyźni byli chirurgami, starszym i młodszym. Chociaż ciało miałem znieczulone praktycznie od linii pępka w dół, to jednak zdawało mi się, że odczuwam pierwsze nacięcie. Było to jednak odczucie tak niewyraźne i zanikające, że praktycznie od razu zostało zagłuszone przez wrażenia słuchowe, dobiegające do mojej głowy, która teraz skupiała się już tylko na rozpracowywaniu znaczeń słów. A spływały one naturalnie i dźwięcznie z młodzieńczym wdziękiem i radością, która od razu pojawiła się zza zasłony zapewne na samą radość spotkania, podczas którego nie zanikała ani na chwilę koincydencja damsko-męska. Melodyjna polifonia ogarniała najbliższe otoczenie, a ja razem z nią oddawałem się rozrywce, która dawała mi impulsy do odczuwania przyjemności, jaką może dawać spotkanie się dwóch młodych natur i wynikłe stąd oddziaływanie, by nie powiedzieć, że wrzenie.

Pierwsze nacięcie od razu zostało zagłuszone przez wrażenia słuchowe.

Obiektem pogaduszek stawały się różne naukowe fizjonomie, a więc postacie profesorów i doktorów wspólnej uczelni, jacy wykładali przedmioty medyczne, a których znajomość połączyła dwie młode istoty w niejednym przeżyciu i ciekawej historii. Można się było dowiedzieć, że prof. X był człowiekiem, który budził postrach wśród licznej rzeszy studentów, choć w rzeczywistości, przy bliższym poznaniu, okazywał się równie zabawny i anegdotyczny. Można było poznać, że doktor Y posiadał równie szeroką wiedzę, co wąski dar możliwości jej przekazania. Można wreszcie było poznać nawyki i błahostki, którymi urozmaicali sobie swoje podporządkowane nauce życie. Byli oni pośrednikami wiedzy i nauczycielami życia. Byli mistrzami w swojej dziedzinie i prestidigitatorami w wielu innych. Byli psychopatycznymi i apodyktycznymi dyktatorami i jednocześnie subtelnymi i wrażliwymi rozmówcami. Byli kimś, kto pozostawał wzorem, oraz kimś, kogo trzeba z dala unikać i nie powielać jego błędów. Ich życie było sumą sprzeczności, z której wynik okazywał się często dodatni, i dlatego potrafili pływać na powierzchni szacunku i wznosić się na szczyt dostojeństwa, nie tracąc przy tym przywar malutkich.

Byli mistrzami w swojej dziedzinie i prestidigitatorami w wielu innych.

Leżałem tak i ponosiłem się radości życia, która towarzyszyła precyzyjnym ruchom chirurgicznym. Leżałem i oddawałem swoje ciało na łaskę kunsztu przekazanego przez omawiane kontrowersyjne postacie. Ręka młodego chirurga zdawała mi się jednym z tysięcy przedłużeń ręki mistrza, które rozsiane były po całym kraju, a nawet poza jego granicami. Zdawało mi się, że jednocześnie wielokrotność rąk w różnych miejscach w tym właśnie czasie wykonują swoje nacięcia, a ja jestem poddawany talentowi jednej z nich. Czy odczuwałem ból? Wcale. Jedyną niedogodnością było to, że nie sprawowałem pełnej kontroli nad moją cielesnością. Poza tym nie brakowało mi rozrywek, a czas zamiast wydłużać się, począł się kurczyć, wskazując już pod jego panowaniem ludziom, by kończyli swoje czynności. Tak jak poczułem moment nacięcia, tak poczułem, że nadchodzi chwila zakończenia całego zabiegu. Odczuwałem bowiem to, jak ktoś naciąga moją skórę w ten sposób, jakby przygotowywał się do zaszycia powstałego otworu. W mgnieniu oka usłyszałem, że to już koniec. Cała załoga operacyjna odeszła od stołu, a ja zostałem przetransportowany do sali, w której poddany zostałem podwójnemu znieczuleniu. Leżałem i oczekiwałem powrotu kobiet, które miały mnie odwieźć na oddział chirurgiczny, by tam pozwolić mi dochodzić do zdrowia.

Nie brakowało mi rozrywek, a czas, zamiast się wydłużać, począł się kurczyć.

18 maja 2010

Rozdział 30, Szpitalnie (6)

Było ledwie przed 7. Dziwaczny wstał i oczekiwał na przebieg przyszłych zdarzeń. Z korytarza słyszał śmiechy młodych dziewczyn, które równo o 7. rozbiegły się najpierw z okolic windy, później dyżurki pielęgniarek. Jedna z nich podeszła do sali, gdzie znajdował się Grzegorz i przyniosła mu strój operacyjny, którym był właściwie kawałek białej tkaniny z krótkimi rękawami kończącej się powyżej kolan. Ubrawszy się oczekiwał na kolejne oznaki zbliżającego się zabiegu. Niepokój jednak wydawał się oddalać od myśli Dziwacznego, a zastępowały go wciąż napływające nowe fale spokoju, błogości i odprężenia. Tajemnicza tabletka oczekująca porannej konsumpcji zaczęła uwalniać swój skład chemiczny w organizmie pacjenta, który to organizm wcale się temu nie przeciwstawiał, a wręcz przeciwnie, chłonął wszystko dbając o to, by nic nie uronić z jej magicznego działania. Spokój, opanowanie, relaks ... nowe wciąż fale zalewały świadomość Dziwacznego, pochłaniając przy tym wszystko w około. Kilkanaście minut po 8. pod salę podjechało łóżko, które miało służyć za transport do sali przedoperacyjnej. Nie wzbudzało jednak ono strachu, a miłe uczucie, że zaraz będzie się pasażerem tej przyjemnej konstrukcji. Telewizor zaczął śpiewać dźwięcznym głosem. Współ-pacjenci melodyjnie wymieniali uwagi na temat bieżącej polityki państwa. Lekarze z gracją odwiedzali chorych, a pielęgniarki dostarczały wszelkich udogodnień. Jedna z nich, niczym wysłannik dobra podleciała do Grzegorza i zapraszającym przesiąkniętym słodyczą głosem powiedziała:
"- Zapraszam na łóżko."

Fale spokoju, błogości i odprężenia wciąż napływały.

Jakże nie miałem przyjąć takiego zaproszenia?! Wskoczyłem na łóżko-nosze i zobaczyłem rzecz tyle przepiękną, co niespodziewaną. Sklepienie sufitu zaczęło układać się w mozaikę o odcieniach żółci, kryjąc i odsłaniając na przemian różnego rodzaju kształty, czy to postaci czy rzeczy, które oderwane od swojego stanu równie szybko co się pojawiały, tak nikły w mgle nieodróżnialnego. Lampy sufitowe poczęły uciekać jedna za drugą. Teraz zamiast żółtej mozaiki sklepienie stało się zieloną łąką, gdzie szum wiatru malował na niej smugi artyzmu przeplatane z liniami nieumiejętności. Targana wichrem zielona powłoka wydzierała obrazy całkiem cudaczne i niespodziewane. Stała się morzem podczas sztormu, gdzie wzbierające fale porywały ze statku marynarzy czyniąc z nich rozbitków. Czy ja miałem być jednym z tych rozbitków? Nieważne. Morze przecież nie wydaje się straszne, lecz malownicze i inteligentne, niczym płachta synaps w trójwymiarze, która przekazuje sobie wzajem impulsy obdarowywując się jonami. Dźwięk dzwonka. Przemieszczam się teraz nie tyle w poziomie, co w pionie. Jestem coraz niżej. Ze wszech stron atakuje mnie obraz wyczerpanego żelaza, dźwigającego przez całą dobę tony ciężaru. Cóż to za okleina drewnem upodobniona? Sęki zdają się być delikatnie głaskane przez otaczające je linie. Dzwonek. Wstrząśnięcie. Lampy z poprzedniego urządzenia przestrzeni wróciły, jednakże teraz okrągłe. Koniec podróży.

Targana wichrem zielona powłoka wydzierała obrazy całkiem cudaczne i niespodziewane.

Zadowolone z wykonanego zadania kobiety powróciły do windy zostawiając mnie w sali oddzielonej tylko drzwiami od miejsca wykonywania zabiegów. Podszedł do mnie lekarz anestezjolog oraz dyżurujący sanitariusz. Ułożyli mnie w pozycji, gdzie linia kręgosłupa zdała się naśladować półkoliste naprężenie ramienia łuku. Poczułem jak szeroka i długa igła przebija mi skórę i celuje w okolicę kręgów. Po chwili układają mnie w pozycji leżącej, by po paru minutach sprawdzić, czy znieczulenie zaczęło działać. Leżąc czułem jak nogi zaczynały zastygać w bezruchu, stawały się cięższe i mniej władne. O dziwo, gdy anestezjolog począł wykonywać test sprawdzający nakłuwając mnie w miejscach, z których wszelkie odbieranie wrażeń miało ustąpić, stała się rzecz zadziwiająca nie tylko samego lekarza, ale i towarzyszącego mu pomocnika. Otóż okazało się, że znieczulenie miejscowe nie działa w pełni i odczuwam nadal ukłucia, a także poruszam palcami prawej i lewej stopy. Choć nogi pozostawały pod wpływem leków i były pod ich działaniem, to jednak nie poddawały się mu w pełni walcząc wciąż między bezruchem a poruszeniem, odczuwaniem, a jego brakiem, znieczuleniem a normalnością. Zdziwiony anestezjolog wypowiedział się tak:
"- Zdarza się to niezwykle rzadko, ale jednak. Musimy wobec tego powtórzyć znieczulenie, a wtedy na pewno wszystko przebiegnie bez zarzutu."
Uspokoiło mnie to niepomiernie, bowiem nie chciałem być operowany choćby z najmniejszym prawdopodobieństwem odczuwania poczynań skalpela. Ułożono mnie ponownie w pozycji wypiętego kręgosłupa, zaaplikowano środek znieczulający i ułożono na łóżko-noszach, gdzie dopełniała się bezczuciowość kończyn. Byłem już pewien, że dolna część ciała zamieniła się w coś całkiem nie przypominającego jego części, coś bezpostaciowego i odrębnego, pozbawionego choć odrobiny życia. Czekałem na swoją kolej na wpół uwięziony przez obce czy nierozpoznawalne ja, która to miała być niebawem.

Nogi walczyły między bezruchem a poruszeniem, odczuwaniem, a jego brakiem, znieczuleniem a normalnością.

11 maja 2010

Rozdział 29, Śnię marząc czy marzę śniąc...

Wyruszyłem na spotkanie snów, projekcji z lepszej części życia, gdzie otwierała się przede mną przestrzeń realizowania marzeń. Sala białoszara zamieniła się w złotem pleciony pałac.
- Panicz gdzie biegnie? - odezwała się guwernantka.
- Biegnę zobaczyć nowo zakupione rumaki, które tatuś przywiózł z ostatniej wyprawy.
- Ależ Grzegorzu, te wspaniałe konie zostały zdobyte na wojnie, a pan margrabia włożył sporo wysiłku, by je pozyskać od gromady parobków, którzy równie dobrze nauczyli się władać mieczem, co czyścić buty.
Te słowo pozostały jednak daleko w tyle za Grzegorzem i powoli opadały na kolumnady i pilastry lekko i zwinnie podtrzymujące architraw zdobiony starożytnym fryzem. Panicz Dziwaczny biegł już w stronę stajni, gdzie zachęcały go parskające rumaki.
- Paniczu, uważaj!!! - krzyknęła nagle kobieta, widząc zbliżające się niebezpieczeństwo. Jeden z rumaków zaczął wyrywać się z uprzęży, po czym przeskoczył ogrodzenie boksu i wybiegł wprost na nadchodzące dziecko. Tragedii nie dało się zapobiec. Koń przebiegł tratując wszystko, co znajdowało się na drodze. Podniósł się kurz i lament. Wokół zbiegali się ludzie, stajenny, parobki, pokojówki, nawet kucharz Gerard, który nigdy nie wychodził z kuchennego skrzydła pałacu. Gdy jednak tuman kurzu opadł, okazało się, że dziecko zniknęło. Było to tajemnicze wydarzenie. Wszyscy zastanawiali się, co mogło być przyczyną zniknięcia chłopca. Wielebny Pastor upatrywał w tym nawet karę boską, a służba przestrogę przed swawolnym wychowaniem i zbyt dużą swobodą pozostawioną dziecku.

Podniósł się kurz, a gdy opadł, dziecko zniknęło.

Tylko młodzieniec Dziwaczny wiedział jaka jest prawda, bowiem to on uczestniczył nadal w centrum wydarzeń rozpoczętego procesu. Cofając jednak się o kilka godzin, do chwili tajemniczego splotu zdarzeń, można by odtworzyć taki oto przebieg: koń przeskoczywszy ogrodzenie boksu bieg w stronę Grzegorza, gdyż rozpoznał w nim swojego dawnego kompana zabaw i przygód. Gdy był już na wyciągnięcie kopyta, w pełnym galopie nachylił nieznacznie grzywę w stronę dziecka tak, by mogło ją złapać i tym sposobem wskoczyć na grzbiet ulubieńca. Panicz Dziwaczny dobrze wiedział, że koń zdobyty na wojnie jest tym samym, z którym bawił się przed laty w Wiedniu, gdy był jeszcze nikomu nie znanym smarkaczem przeganianym z targowisk i ulic jako przybłęda, a nawet przepędzanym przez poganiacza świń. Wtedy to znalazł na łące źrebaka, z którym się zaprzyjaźnił, i odtąd los dwojga złączył się w jedno, i tym dwóm istotom wyznaczał swój przebieg. Nie trwało to jednak wiecznie. Kilka lat później, gdy dwunożny i czteronożny wędrowca znaleźli się w Bawarii, i w poszukiwaniu pożywienia zbierali przy lesie jagody i koniczynę, dało się słyszeć huk wystrzałów i szczekanie psów. W ich stronę zbliżała się pogoń za zającem. Mężczyźni na koniach zauważyli chłopca i zabrali go do margrabiego. Ten zdecydował się go przygarnąć, bowiem zdziwiły go szlachetne rysy dziecka i płynąca w nim niebieska krew. "- Na pewno jest zaginionym dziedzicem króla, zatem w moim obowiązku jest przygarnąć księcia, by nie uczynić gaffe wobec jego urodzenia. My, ludzie wysoko urodzeni mamy wobec siebie wszelkie zobowiązania, których rękojmią spełniania jest sam fakt szlachectwa. Inaczej stalibyśmy się bezkształtną masą i dawno pogrzebałaby nas nikczemność i bylejakość" - pomyślał margrabia i odtąd traktował chłopca jak syna, którego nie miał a zawsze pragnął mieć. Konik został przepłoszony i po długich poszukiwaniach przyjaciela został pojmany przez Turków, skąd dostał się w ręce gromady parobków, którzy równie dobrze władają mieczem, co czyszczą buty.

Na pewno jest zaginionym dziedzicem króla.

Dziwaczny chwycił dziarsko grzywę rumaka i wskoczywszy na grzbiet dał się porwać ogromnej sile dorosłego już stworzenia. Szczęście spotkania rozlało się na okalające pałac pastwiska i łąki, a wraz z nim niesieni przyjaciele beztrosko zmierzali w kierunku swoich marzeń, okalani wiatrem i promieniami słońca. Odtąd rytmem odzyskanej przyjaźni miał być stukot kopyt, a czas przestał być mierzony poleceniami guwernantki. Odtąd koniczyna miała być równie soczysta, co wcześniej, a skradziony ziemniak miał być równie cenny co obiad kucharza Gerarda. Tylko nie wiadomo czemu chłopiec stał się nagle mężczyzną. Tylko nie widzieć jak znalazł się kilka wieków później pod kuratelą instytucjonalnego szpitalnego molocha i pracujących w nim ludzi, z których jedna z pracownic, ubrana w biały fartuszek podeszła do łóżka dorosłego już Dziwacznego, i położywszy delikatnie rękę na ramieniu odezwała się tymi słowy:
- Proszę wstawać, dziś jest dzień pańskiej operacji, pora się przygotować.

Niesieni szczęściem przyjaciele beztrosko zmierzali w kierunku swoich marzeń.

6 maja 2010

Rozdział 28, Szpitalnie (5)

Bombardowanie ze strony telewizora nie ustępowało ani na chwilę. Dziwaczny przyćmiony leżał w sali i zastanawiał się, co może go jeszcze spotkać w pierwszym dniu hospitalizacji. Powoli przystosowywał się do życia szpitalnego. Nie zdziwiło go to, że kolacja miała miejsce około 17. Nie było już zaskoczeniem, że przysługiwała mu okrojona porcja, wręcz płynna. Nie zastanowiło go to, że również po kolacji odbywa się obchód lekarski, tym razem bez Szanownego Pana Ordynatora. Czekały go jednak kolejne niespodzianki, które dla personelu są codziennością, które potrafią się pod płaszczykiem rutyny tak zespolić z ich życiem i obowiązkami, że przechodzą niezauważone. I faktycznie, to co codzienne, dla Dziwacznego miało być niecodzienne i godne zapamiętania. To, co nieistotne, kazało mu zaliczyć się w pamięci do zbioru tego, co istotne. A były nimi następujące wydarzenia: badanie ankietowe przez anestezjologa, zabieg przedoperacyjny i wieczorna toaleta. Każde z pozoru nieciekawe, jednak warte opowiedzenia.

Telewizor wciąż bombardował.

Badanie ankietowe przeprowadzone przez anestezjologa było wydarzeniem tak ulotnym i mało znaczącym, że aż dziw bierze, że pozostawiło ślad w pamięci Grzegorza. Wśród gwaru rozmów współ-pacjentów i równie głośnego dialogu telewizora ze samym sobą niczym niezapowiedziany przyszedł anestezjolog i równie niespodziewanie jak się zjawił, tak zniknął, pozostawiając po sobie ankietę do wypełnienia, a dotyczącą wywiadu na temat stanu zdrowia osoby przed operacją i mającą na celu ustalić to, jakie znieczulenie będzie dla pacjenta najkorzystniejsze. Pozostawiony samemu sobie Grzegorz Dziwaczny stanął przed zadaniem wydającym się trudnym, bowiem sam dla siebie miał być ankieterem i podmiotem badania, jednak biorąc pod uwagę wysoki poziom IQ, jaki mu jeszcze pozostawał (a pamiętamy, że z każdą teletransmisją zmniejszał się wprost proporcjonalnie do długości jej trwania), zadanie okazało się łatwe. Dziwaczny z sumiennością przyglądał się postawionym pytaniom przez kartkę papieru i równie sumiennie wydawał odpowiedzi, zaznaczając krzyżykiem w polu oznaczonym jako "Tak", "Nie" bądź "Nie wiem". Czym więcej "Nie", tym lepiej, czym więcej "Tak" czy "Nie wiem", tym gorzej świadczyło o stanie zdrowia badanego i oznaczało zaproponowanie innej metody znieczulenia. Grzegorz Dziwaczny okazał się być zdrowszym, niż przewidywał. Krzyżyki położyły się gęsto w polu "Nie", co miało odkryć przed nim swoje konsekwencje. Lekarz anestezjolog okazał się być mistrzem nieprzewidywalnego, i tak jak niespodziewanie przyszedł i wyszedł, tak i powrócił zwracając całą swoją uwagę na kartę ankietową, która zdawała relację ze spotkania z Dziwacznym.
"- Wobec tego - powiedział owinięty białym fartuchem mężczyzna - proponuję znieczulenie miejscowe, lekkie, proste i przyjemne, a przy tym bez większego ryzyka, a także nie angażujące żadnych skomplikowanych aparatów medycznych. Jednym słowem: triumf prostoty, bez większego ryzyka, czyli Medycyna."
"- W takim razie panie doktorze, dla tak obiecującej propozycji, nie pozostaje mi nic innego, jak wyrazić zgodę na znieczulenie miejscowe, co potwierdzę poniższym podpisem."
"- Doskonale Dziwaczny, zatem do zobaczenia jutro. Będziesz mógł na żywo śledzić postępy operacji, a ja z mojej strony będę czuwał nad przebiegiem zabiegu i monitorował twój stan zdrowia".
W ten oto sposób zakończyła się wizyta anestezjologa, który zapisał się na kartach historii Dziwacznego.

Lekarz anestezjolog okazał się mistrzem nieprzewidywalnego.

Było już grubo po kolacji, a nawet po wieczornej zmianie personelu pielęgniarskiego, gdy po Dziwacznego przyszła jedna z pielęgniarek zapraszając na zabieg przedoperacyjny. Nie należał on do przyjemnych, i z pewnością nie do tych, które miało by się opisać ze względu na swój urok czy piękno. Ale czy zawsze należy pisać o tym, co piękne, urocze czy zabawne? Gwoli dania zadość prawdzie postanowiłem odpowiedzieć na to ostatnie pytanie przecząco i opisać to, co się wydarzyło w salce zabiegowej na oddziale chirurgii ogólnej pewnego wieczoru. Dziwaczny podążając za wzbudzającą zaufanie pielęgniarką nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Ale oddaję głoś samemu poszkodowanemu.
Kazała mi położyć się na kozetce. Rozebrać odsłaniając miejsce, gdzie nazajutrz miało był poprowadzone cięcie. Wtedy wyciągnęła starą maszynkę do golenia, pamiętającą czasy poprzedniego ustroju, i włożyła - na pocieszenie - nową żyletkę Wilkinson. Zaczęła swoją pracę. Bez uprzedniego zmiękczenia skóry, tak jak to robią golący się, wykonywała szybkie i precyzyjne ruchy w górę i w dół, pozostawiając po sobie kępy spadających włosów i ... zacięcia bryzgające krwią. Jej ruchy były szybkie, jednak do najnieprzyjemniejszych odczuć należało z pewnością uczucie szorstkości, jakie po nich następowało. Następne walczyło o prymat jako jego skutek odczucie pieczenia. Dyskomfort nasilał się a żyletka, mimo nadruku znanej marki, odmówiła posłuszeństwa i stępiona skapitulowała, coraz bardziej kalecząc moją delikatną skórę. Pielęgniarka, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, dokonała analizy ekonomicznej, mającej na celu ustalić wynik bilansu zysków i strat wśród zużytkowania zasobów szpitala, i postanowiła, ku mojej uciesze, zmienić żyletkę na nową. Była to trafna decyzja, która pozwoliła dokończyć nieprzyjemny zabieg.

Żyletka odmówiła posłuszeństwa.

Ostatnim ważnym wydarzeniem pierwszego dnia pobytu w szpitalu był przebieg wieczornej toalety. Wybrałem się wzdłuż korytarza, by wybadać system sanitariów. Pierwsze drzwi - wanna, drugie panel prysznicowy, żadne bez zamknięcia. Wybrałem wariant drugi, czego później wielce żałowałem. Okazało się bowiem, po oczekiwaniu na moment, gdy po odkręceniu kurka woda wydostanie się na zewnątrz gumowego węża prysznica, że prysznic jest kompletnie niesprawny. Otóż, po pierwsze, kurek zimnej wody obracał się w koło, nie zamierzając wypuścić strumienia wody, po wtóre, wąż prysznicowy był dziurawy. Konsekwencją tego było to, że po uruchomieniu wody, nie dość, że znaczna jej część wydostawała się przez dziury węża i oblewała ściany i wszystko wokół, to jeszcze zostałem przywitany gorącą wodą, co drastycznie zmniejszyło jakość sanitarnej usługi.

Prysznic kompletnie niesprawny.

Cały czerwony, poparzony, pozacinany i zmęczony poszedłem do sali. Tam czekał na mnie plastikowy pojemniczek z magiczną tabletką, po której zażyciu wyruszyłem na spotkanie snów, projekcji z lepszej części życia i przestrzeni realizowania się marzeń, pozbawiony całkowicie obawy przed tym, co miało nazajutrz nastąpić. A miało się wydarzyć wiele.

Czekał na mnie plastikowy pojemniczek z magiczną tabletką.

4 maja 2010

Rozdział 27, Szpitalnie (4)

Grzegorz Dziwaczny spędził w szpitalu dopiero połowę dnia, a było już kilka sytuacji, jakich nie mógł się nadziwić. A to dopiero początek. Nadeszła godzina obiadu, 13., która przyniosła ze sobą nową niespodziankę. Z długiego jak tuba korytarza dało się słyszeć odgłosy brzęczących talerzy i garnków wiezionych na wózku pchanego przez panią kucharkę. Hałas się nasilił, a wraz z nim żwawsze i donioślejsze głosy pacjentów. Czas na danie obiadowe - pachnący i przyrumieniony kotlet mielony z surówką i ziemniakami. Porcje małe, lecz z uwagi na warunki szpitalne - wystarczające. I tu kolejna niespodzianka zaskoczyła Dziwacznego. Okazało się, że z racji tego, że jest przed zabiegiem, a więc nie w pełni obiektem leczenia szpitalnego, pełna porcja obiadowa Dziwacznemu nie przysługuje! Obszedł się on smakiem, a w ramach pocieszenia otrzymał talerz grysiku, do którego udało mu się zdobyć nieoficjalnie od sympatycznej pani kucharki pół bułeczki pokrojonej w plastry. Takie menu miał do dyspozycji nowo przyjęty hospitant leczniczej placówki, i przyjął je bez słowa sprzeciwu, co otworzyło przed nim perspektywę zupełnie nowego, bo dziwnego, świata.

Nowe menu było kolejną niespodzianką.

Kasza manna zadziałała kojąco i uspokajająco, powodując w organizmie Dziwacznego pewien pozorny dyskomfort, a mianowicie ssanie w żołądku, pragnącego zakomunikować, że odczuwa pewien istotny i nieznany dotychczas brak. Było to uczucie pozorne, bowiem już wkrótce miało się okazać, że dieta ta była wskazana. Kolejnym ewenementem dotąd niespotykanym był telewizor na dwuzłotowe monety. Jeżeli wrzucisz 2 zł, masz okazję pooglądać telewizję przez godzinę, jeżeli 4 zł - 3 godziny, 6 zł - 12 godz., a 8 zł - 21 godzin. Był to stary ponad 10 -letni Elemis zawieszony wysoko na ścianie tak, by z każdego z czerech łóżek można było oglądać telewizję na leżąco. Jeżeli jednak nie wrzuciłeś monet, zamiast telewizji mogłeś pooglądać telewizor. I to wiszące urządzenie wskazywało za pomocą pilota na tego, który ma w danym dniu władzę, prestiż i panowanie nad pozostałymi współlokatorami.

Ewenementem był telewizor na dwuzłotowe monety.

Ulokowawszy się w sali zdany byłem odtąd na głośne dźwięki wydobywające się z zasłużonego Elemisa, które wręcz przeszkadzały myśleć, a co dopiero wypoczywać i przygotowywać się do zabiegu. Jeden z pacjentów, młody, ponad 30-letni mężczyzna miał w pierwszym dniu mojego pobytu nieograniczoną władzę nad pozostałymi. To on wybierał skalę głosu, to on zmieniał kanały, to on nie ściszał na reklamach, i to on decydował o dniu i nocy, o komforcie i jego braku. Trudno sobie wyobrazić jak taka mała i niepozorna rzecz jak pilot telewizora może uprzykrzyć życie pozostałym skazanym na odsiadkę w polskiej służbie zdrowia. Trudno uwierzyć, że tak mała rzecz może być źródłem tortur i kontroli. A w ręku niepowołanego i nieodpowiedzialnego fanatyka telewizji stawała się nie tylko niebezpieczna, ale wręcz destrukcyjna. Z każdą bowiem minutą w zastraszającym tempie malała mi ilość szarych komórek. Przed oczami migały mi obrazy, do uszu dostawały się wypowiedzi, do umysłu przechodziły sugestie, a do świadomości moje beznadziejne położenie. Pozostało tylko oczekiwać upływającego czasu aż do końca, po czym rzucić się czym prędzej do automatu i wrzucić dwuzłotówki, by choć na chwilę kupić sobie chociaż chwilę niczym nie zakłócanej ... ciszy. Czas płynął, a dotychczasowe telewizyjne status quo miało ulec przemianie. Grzegorzowi Dziwacznemu pozostawało się dziwić nad tym, jak w dzisiejszych czasach ludziom trudno się obejść bez telewizora.

Tak mała rzecz może być źródłem tortur.

28 kwietnia 2010

Rozdział 26, Szpitalnie (3)

Szanowny Pan Ordynator kroczył krok za krokiem, a by nie pozostawać samotnym z tak wielkim bagażem wiedzy, i móc dzielić się nią z niżej w hierarchii usadowionymi współwykonawcami lekarskiej profesji, kroczył krok za krokiem z towarzystwem całej medycznej świty. Każdy krok ordynatora był naśladowany przez kilka- bądź kilkanaście kroków mniej znaczących. Każdy krok zapowiadał postawienie następnych. Szanowny Pan Ordynator wkraczał dumnie do każdej sali szpitalnej, a za nim w mgnieniu oka wkraczali inni, wypełniając salę po brzegi. Pamiętam jeden z poranków, kiedy po śniadaniu z korytarza słychać było dobiegające z oddali głosy podnieconych medyków, co znaczyć miało tyle, że wkrótce, wraz z natężeniem siły odgłosów, należało się spodziewać wizyty ordynatora i - jak chmary szarańczy rzucającej się na wszystko co możliwe do zjedzenia - reszty personelu medycznego. I tak się stało. Leżałem w czterołóżkowym pokoju przeznaczonym na łóżka dwa, gdy zostałem otoczony przez blisko dziesięciu ludzi: lekarza ordynatora, zastępców ordynatora, lekarzy rezydentów i pielęgniarkę oddziałową. Najpierw wszedł ordynator wraz z zastępcami, później salę wypełnili lekarze rezydenci i pielęgniarka oddziałowa. Ucieszony, że zostanę objęty tak fachową i liczną opieką, zawiodłem się, bowiem mój przypadek chorobowy był na tyle nieciekawy, nieproblematyczny i prosty, że nie wzbudził żadnego zainteresowania ze strony przybyszów, którzy swoją uwagę skierowali na pacjenta po operacji, u którego pojawiły się komplikacje.

Mój przypadek chorobowy był nieciekawy, nieproblematyczny i prosty.

Całe moje nabrzeże łóżka zostało szczelnie przykryte zasłoną z białych fartuchów, których guziki pokazywały pożądany przypadek. W pokoju dominował stonowany, acz stanowczy głos ordynatora, który za pomocą przeplatanego dowcipami wywiadu ustalał metodę leczenia. Było też słychać ciche głosy pokornych rezydentów, spośród których można było odczytać panujące podniecenie. Także pielęgniarka oddziałowa zdawała się być wyróżniona z przypadającej jej roli towarzyszenia wśród porannego pochodu. Pacjent skarżył się na silne bóle brzucha, po przebytej miesiąc wcześniej operacji. Z tego powodu trafił ponownie do szpitala. Ordynator kręcił nosem na zaistniały przebieg wydarzeń w organizmie chorego i układał w głowie plan działania, który polegał na tym, że należy przeczekać najpierw dwie doby i bacznie obserwować objawy, a gdy bóle nie ustąpią, począć leczenie operacyjne.

W pokoju dominował głos ordynatora.

Wszyscy bez wyjątku nasłuchiwali słowa wypływające z ust ordynatora, każdy z nie mniejszym podziwem. Jeden z lekarzy kręcił porozumiewawczo głową, jakby wyrażając zgodę co do metody leczenia. Inny z medyków stał nieruchomo z wybałuszonymi oczami i czerpał nieocenioną satysfakcję z doświadczenia, jakie stało się jego udziałem. Pielęgniarka stała w wyczekującej pozie i rzucała na prawo i lewo uśmiechy, które miały potwierdzić to, że dowcipy ordynatora należą do najzabawniejszych. Nawet pozostali pacjenci z uszanowaniem kiwali schorowanymi częściami ciała, by potwierdzić wyrażany szacunek. Tylko Grzegorz Dziwaczny, nie wiadomo z jakiego powodu, leżał nadal w łóżku, i pozostawał bez żadnego wzruszenia, jakby nie doceniał wagi zdarzenia, jakby nie zdawał sobie sprawy, że na szpitalnym oddziale najwyższą cześć należy okazywać ordynatorowi, jakby nie śmieszyły go wyszukane dowcipy gwiazdy poranka, jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, z kim ma do czynienia. Leżał spokojnie na łóżku i myślał o tym, dlaczego ten świat jest taki dziwaczny, dlaczego ludzie układają swe stosunki w hierarchię i wedle niej wyznaczają objawy swej sympatii czy antypatii, dlaczego dowcip ordynatora bardziej śmieszy od dowcipu sprzątaczki i czy świat jest rzeczywiście dziwaczny, czy może jest dziwaczny, bo jest światem Grzegorza Dziwacznego.

Czy świat jest rzeczywiście dziwaczny, czy może jest Dziwaczny, bo jest światem Grzegorza Dziwacznego?

24 kwietnia 2010

Rozdział 25, Szpitalnie (2)

Lawina młodości pozwoliła mi dostroić fale i odbierać rzeczywistość dotąd dla mnie niedostępną. Pozwoliła widzieć świat szpitalnie. Szpitalnie, ten jeden przysłówek okazał się kluczem do egzemplifikacji mających nastąpić chwil całkiem przyjemnych, i wbrew oczekiwaniom, niezapomnianych i szczęśliwych. Młode zaczątki pielęgniarek z uprzejmą delikatnością i właściwą sobie nieutemperowaną wrażliwością wykonały podstawowe zabiegi medyczne wielce radosne, że miały ku temu okazję. Pozwoliłem im bowiem dokonać pierwszego kroku na drodze ingerencji w mój zamknięty układ cielesny i pobrać dwie próbki krwi, które miały trafić wprost do laboratoryjnej analizy. Jakież to proste wkłucie potrafi przysporzyć kłopotów, jakich nieprzyjemnych doznań, jak działa przywołując falę słabości domagającej się od dawcy pełnego szacunku objawionego przez zemdlenie, jak potrafi dorosłego mężczyznę ośmieszyć i odkryć prawdziwą istotę chłopca, który dotychczas potrafił się dobrze maskować. Jednak wszystko to było obce Dziwacznemu, zdradzając pewne niepokojące uczucie odczuwanej przyjemności skwitowanej satysfakcją.

Młode zaczątki pielęgniarek wykonywały podstawowe zabiegi medyczne.

Grzegorz Dziwaczny odczuwał pewną niepohamowaną przyjemność z przeprowadzonych zabiegów pielęgniarskich. Czuł, jak wielka igła nasadzona na jeszcze większej strzykawce szuka granicy żyły, by odnalawszy swe upragnione ciemnoczerwone źródło, zatopić w nim swój ryjek i ciągnąć nieprzebrane korzyści sycąc się zdobytym łupem. Dziwaczny siedział w pokoju zabiegowym otoczony półtuzinem białych fartuszków i fartuchów, głowę odwróciwszy od czynności ingerujących w niego czerpał i określał doznawane odczucia. Najpierw poczuł jak igła delikatnie przebija się przez ściankę żyły, później jak nadwyręża się cała strzykawka i pompując pobiera krew napełniając całą przeznaczoną ku temu przestrzeń. Organizm jego zareagował wydając lekkie krople potu na dłoni należącej do obsługiwanej ręki, która nieznacznie podrygiwała trzęsąc się od doznawanego uszczerbku. Odwróciwszy głowę spoglądał na kręcąco-siedzące dziewczęta, nie zdejmując myśli z analizy zdarzenia. Ból przyszedł w momencie, gdy studentka wymieniała strzykawkę na nową, która również zdążała nasycić swe pragnienia. Był to jednak ból niewielki, a krył za sobą świadectwo wykonywanego zabiegu, pewnego zainteresowania, choćby medycznego, pacjentem, co pozwoliło Dziwacznemu poczuć i uzewnętrznić nieskrywaną satysfakcję. Po uzupełnieniu drugiego zbiornika walcowatej przestrzeni strzykawka uciekła z miejsca zbrodni, zostawiając ślad w postaci małej, czerwonej kropki, z której sączyła się delikatnie cienka strużka krwi. W ten sposób zakończył się pierwszy zabieg pielęgniarski, który równie dużo dał samemu podmiotowi mu poddanemu, jak i podmiotowi go wykonującemu, a ustalić komu więcej było niezmiernie trudno, jeśli wręcz niemożliwe.

Spoglądał na kręcąco-siedzące dziewczęta, nie zdejmując myśli z analizy zdarzenia.

Następnym zabiegiem była konieczność poddania się badaniu EKG, które przebiegało w podobnie przyjemnej atmosferze. Skierowany przez pielęgniarkę oddziałową w gąszcz labiryntów szpitalnych, udałem się przemierzając co najmniej siedem poziomów kondygnacji w dół windą równie starą, co trzęsącą, czy trzęsącą się tak, jak starą. Wysiadłem na poziomie -1 i pokonując kolejne dziesiątki metrów i kilka zakrętów znalazłem się w wyremontowanej podziemnej części szpitala, która zapewne próbowała chować się tu przez jej zazdrosnymi zaniedbywanymi koleżankami przez dyrekcję szpitala. Przeszedłem przez drzwi, by znaleźć się w holu z rzędem krzeseł obsadzonych ... studentkami pielęgniarstwa. Poczekawszy kilka minut zostałem przywołany do sali zabiegowej, w której wykwalifikowana pracownica ukazywała żądnym wiedzy dziewczętom meandry wykonywania zabiegu EKG. Ułożyłem się wygodnie na kozetce, a kobieta wykonując każdy ruch podkreślany wyjaśnieniem najpierw wysmarowała mnie zimnym żelem, później podłączyła do elektrokardiografu i oczekiwała na diagnostyczny wydruk, który miał być następnie poddany interpretacji. Uczennice, niczym podczas ważnego wykładu, uważnie skupione nasłuchiwały wiedzy płynącej z aparatu mowy wykładowczyni i przyglądawszy się kodowały ukazywany przebieg czynności w pamięci bądź - co czyniła jedna z nich - na drobnych karteczkach brulionu. Oczywiście zabieg był bezbolesny, a Dziwaczny wielce zaszczycony, że mógł się przyczynić nauce, a jeśli nie jej rozwojowi, to przynajmniej przekazywaniu jej owoców następnym pokoleniom badaczek. Powróciwszy na Odział Chirurgii Ogólnej Grzegorz Dziwaczny szykował się na spotkanie z przeznaczeniem, na spotkanie z przedstawicielami wielce szanowanej profesji lekarskiej, na której czele znajdował się Szanowny Pan Ordynator. Ordynator znany był z tego, że był szanownym panem, którego związek z tymi określeniami za każdym razem naznaczały dumnie stawiane kroki, których odgłos rozciągał się po całym korytarzu naszego piętra, krok za krokiem, krok za krokiem, krok za ... krokiem i ... krokiem, który to krok zostanie bliżej postawiony w następnym odcinku.

Dziwaczny szykował się na spotkanie z przeznaczeniem.

22 kwietnia 2010

Rozdział 24, Szpitalnie

Myśli Grzegorza Dziwacznego krążyły nad zagadnieniami do egzaminu teoretycznego, który miał się odbyć niebawem, a zarazem odrywały go do doświadczenia jak najbardziej pierwotnego, bo pozwalającego nawiązywać stały z nią kontakt doświadczenia własnej cielesności. Mówiąc szczerze, zaniedbywał on w tym okresie swoją cielesność niemiłosiernie, zaniedbywał ponad dozwoloną normę, aż do czasu, kiedy ta cielesność zaczynała upominać się o swoje prawa pierwszeństwa. Myśl pod naporem wrażeń somatycznych rozpierzchła się natychmiast, by odsłonić konieczność reparacji tego, co pozostawione było samemu sobie. Myśl rozchodząc się odsłaniała konieczność hospitalizacji, której Dziwaczny musiał podjąć się natychmiast!

Dziwaczny zaniedbywał w tym okresie swoją cielesność.

Zgłosiłem się rano do przyszpitalnej Izby Przyjęć. W holu przywitał mnie spory tłum ludzi, którzy spojrzeniami rościli sobie prawo do miejsca w kolejce prowadzącej wprost do okienka rejestratorki. To ona miała zdecydować, czy przyjąć. I przyjęła. Pierwsze godziny szpitalnej egzystencji minęły pod znakiem pierwotnego rozczarowania współczesną polską służbą zdrowia. Odział chirurgiczny, na który zostałem skierowany, niczym nie różnił się od tego, jaki znałem ze starych PRL-owskich filmów. Czas oszczędzał to miejsce i pod żadnym pozorem nie wymuszał żadnych zmian, jakby obawiał się, że i on może stać się pensjonariuszem tego niedostatku. Sale chorych rozciągały się po obu stronach długiego korytarza, każda mieszcząca od dwóch do czterech pacjentów, bądź łóżek, które były możliwością hospitalizacji. Sprzęty szpitalne wciąż te same: łóżka metalowe z regulacją, gdzie biała farba pokrycia walczyła ze swoich brakiem, i tę walkę wciąż przegrywała, półeczki wciąż jednakowe, blaszane, na kółkach z jedną, otwierającą się z nieprzyjemnym zgrzytem, szufladą, zdezelowane armatury i nadwyrężone pomoce medyczne.

Czas oszczędzał to miejsce i pod żadnym pozorem nie wymuszał żadnych zmian.

Dzień ten minął mi na przygotowawczych badaniach, które miały odkryć grupę krwi, a także inne schorzenia, z punktu widzenia zabiegu niepożądane. Poddałem się więc podwójnemu upuszczeniu krwi oraz zabiegowi EKG, każde odsłaniające zabawną historię. Gdy bowiem zostałem wezwany do gabinetu pielęgniarek, usadowionego pośrodku korytarza, mój wstępny ponury nastrój został przyjemnie rozwiany przez inny, zwiastujący pogodniejszy. W sali tej spotkałem się ze wciąż pulsującą lawiną młodości, upersonifikowanej zdradzającymi niedoświadczenie studentkami pielęgniarstwa. Ich śmiechy, żywość i uczynność pozwoliły mi przestroić się na fale, które w sposób radosny ułatwiły odbierać rzeczywistość dotąd dla mnie niedostępną, ale jakże obiecującą i radosną, rzeczywistość życia szpitalnego, o którym opowiem więcej w następnym odcinku.

Pozwalały mi odbierać rzeczywistość dotąd dla mnie niedostępną.

19 kwietnia 2010

Rozdział 23, Wznoszenie się Dziwacznego

Kierownik ochrony opuścił lewą dłoń na czerwony przycisk z napisem alarm, po czym zaczęły donośnie wyć syreny. Wokół rozprzestrzenił się chaos, egzaminatorzy przestali egzaminować, kasjerki nie liczyły już niczego i nie kasowały, sprzątaczki nie sprzątały a bufetowa porzuciła bufet i biegła w stronę schronu. Panika obejmowała plac manewrowy, budynek WORD-u, by wreszcie wkroczyć na przyległe ulice miasta. W stronę miejsca zdarzenia zaczęły zjeżdżać się tuziny samochodów ochrony, policja i straż pożarna. Kobiety zabierały dzieci ze żłobków, przedszkoli i szkół, a mężczyźni próbowali zapanować nad całym wydarzeniem. W tym czasie Grzegorz Dziwaczny zebrał już potrzebne materiały, wstał z ławki, i udał się w okolice przystanku, po czym wsiadł w nadjeżdżający właściwy autobus i odjechał. Bilet został wykorzystany, odciśnięto na nim bowiem ciąg liczb wskazujących na zużycie.

Wokół rozprzestrzeniał się chaos.

Ślad po Dziwacznym zaginął i nikt nie potrafił ustalić, co albo kto był przedmiotem całego wydarzenia. Oczywiście, podniosły się głosy krytyczne ze wszystkich stron o niewłaściwych procedurach, środkach zabezpieczenia, ochronie, wadliwym działaniu systemu powiadamiania i niezbyt szybkiej reakcji służb ratunkowych. W ślad za tym zostały wykonane ruchy administracyjno-kadrowe. Zwolniony został kierownik ochrony, a w ich miejsce zatrudniono młodszą i lepiej wykwalifikowaną kadrę. Zmienił się także komendant miejscowej straży pożarnej i policji, a także dwóch zastępców kierownika WORD-u. Na miejsce zdarzenia przybyli oficjele ze stolicy. Towarzystwa ubezpieczeniowe zapewniały o odszkodowaniach, a rząd o tym, że nikogo nie zostawi bez pomocy. Do miasta zjechały wszystkie trzy główne telewizje w kraju, zatem nie można było mówić, że relacje będą nieobiektywne i stronnicze. Wszystko w mgnieniu oka zmieniało się na lepsze.

Ślad po Dziwacznym zaginął.

Tymczasem Dziwaczny, niczego nieświadom, gdyż nie posiadał w swoim przybytku odbiorników opiniotwórczych i relacjonadawczych, przychodził jak zawsze na kolejne lekcje nauki jazdy. Nie można było o nim powiedzieć, że był niedoświadczonym kierowcą. W zasadzie to już wszystko opanowane miał do perfekcji. Nauczył się podstawowej obsługi pojazdu, prowadzenia pojazdu w warunkach miejskich, parkowania, łuku, zawracania, mijania, jazdy wstecz, w poprzek i wspak a także wielu sztuczek, dzięki którym jazda nie sprawiała mu już większych problemów. Z każdą godziną jazdy stawał się coraz lepszy i lepszy, z każdą godziną wznosił się po stopniach trudności niuansów prowadzenia pojazdu coraz wyżej i wyżej. W zasadzie potrafił już wykonać wszystko i pozostały tylko dwie zasadnicze sprawy: testy wewnętrzne i testy zewnętrzne znane bliżej jako egzamin teoretyczny i praktyczny. Pozostawała poza tym jeszcze jedna przeszkoda do pokonania, o której następnym razem. Ufny mistrz-instruktor cieszył się z poczynionych postępów swojego podopiecznego, a jeszcze bardziej cieszył się, że już wkrótce pozbędzie się starego ucznia, w którego miejsce pojawi się nowy, który z kolei stanie się stary, by jego miejsce zajął nowy, i tak dalej i ad infinitum.

Z każdą godziną jazdy stawał się coraz lepszy.

Nurtowały go tylko dwie kwestie: dlaczego pokazują wciąż wizerunek Dziwacznego w telewizji z podpisem "poszukiwany", a także to, by zakończyć tę trzydziestogodzinną gehennę pomyślnie zdanym egzaminem przez kursanta. Zdawał jednak sobie sprawę, że jak zawiadomi odpowiednie władze o fakcie znajomości z poszukiwanym, dalece oddali się sposobność uregulowania należności za kurs jazdy przez Dziwacznego, gdyż swoją uwagę pojmany skupi zapewne na zbieraniu funduszy na kaucję, by zostać uwolnionym z aresztu. Ten tok rozumowania wydawał mu się oczywisty sam przez się, więc zaczął ustalać termin egzaminów tymi słowy:
"-Dziwaczny, najpierw zgłoś się do biura i tam musisz zdać egzamin teoretyczny, następnie przyjdź do mnie nazajutrz, by zdać egzamin praktyczny, gdzie wcielę się w rolę egzaminatora" - powiedział, na co podopieczny kiwnął mu głową, by tym gestem ukazać aprobatę. Myśli Dziwacznego krążyły już od tej pory nad zagadnieniami do egzaminu teoretycznego, który miał się odbyć niebawem.

Ten tok rozumowania wydał mu się oczywisty.

6 kwietnia 2010

Rozdział 22, Przygotowania do napadu na WORD

Grzegorz Dziwaczny po tym, gdy to, co dziwaczne, stało się zwyczajne, postanowił przygotować się do napadu na WORD. Pod osłoną dnia wyruszył na wywiad terenowy, by idealnie przygotować się do skoku. Najpierw staranie zbierał informacje na temat miejsca i specyfiki działania Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego wykorzystując internetową "stronę główną" tej instytucji. Następnie, wziął ze sobą odpowiednie środki finansowe na przeprowadzenie wywiadu w kwocie operacyjnej równej 4,50 zł, aby za tę kwotę zakupić dwa bilety autobusowe. Z góry zakładał, że operacja zakończy się powodzeniem, bowiem kupił dwa bilety, a nie jeden. Nie brał pod uwagę tego, że może się wszystko wydarzyć a misja zakończyć niepowodzeniem. Ubrany w strój nie zwracający niczyjej uwagi, a więc w koszulkę z długim rękawem w pasy pomarańczowo-żółte, spodnie w drobną szachownicę czerwono-zieloną, skarpety długie w biało-zielone pasy i czarne, tradycyjne buty, przemierzał piechotą w kierunku przystanku, jednego z głównych w mieście. Sprytnie wykorzystał tłum ludzi na ulicy, by wmieszać się w skupisko człowiecze i stał się częścią zbitej miejskiej masy, która jednocześnie mówiła, kręciła się, czytała gazetę, wpisywała treści sms-ów i przeglądała rozkłady jazdy, ludzi w różnych wieku i różnej płci, różnego koloru włosów i ekspresji.

Nie brał pod uwagę tego, że wszystko może się wydarzyć.

Podjechał właściwy autobus, a Dziwaczny zmagał się ze zindywidualizowaniem spośród kipiącej masy, by w końcu oderwać się i przyłączyć do innej masy, tym razem jednak poszatkowanej przez granatowe siedzenia Solarisa. Autobus podjeżdżał na kolejne przystanki, i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie pewne wydarzenie, które a mały włos nie spaliłoby całej akcji. Otóż, zająwszy miejsce w ostatnim rzędzie, Dziwaczny wpakował się w niezłe tarapaty. Przy kolejnym postoju do autobusu wsiadła kobieta z dwojgiem dzieci i usiedli tuż przy naszym bohaterze. Dzieci, walcząc z wlekącą się wokół nudą, skupiły swoją uwagę na pewnym specyficznym człowieku, wołając:
"-Patrz mamo, jaki dziwak siedzi obok nas!!! Ubrany jest tak kolorowo, jakby był klaunem. Czy pan jest klaunem?" - spytały Dziwacznego dzieci z rozbrajającą szczerością i zdradzając gromadzącą się w nich ciekawość.
"-Nie dzieci. Z zawodu jestem kimś, kto ... w zasadzie nie ma swojego zawodu. Jestem specjalistą od wszystkiego, a zarazem od niczego. A znany jestem z tego, że nic mi się w życiu nie udaje."
"-Czyli, skoro jest pan z zawodu kimś, kto nie ma swojego zawodu, a zarazem specjalistą od wszystkiego, to jest pan także klaunem??!!" - rozłożyło na czynniki pierwsze wypowiedź Dziwacznego dziecko i pytająco-twierdząco ciągnęło swoją wypowiedź - "Skoro jest pan z zawodu klaunem, to mógłby pan pokazać nam swój najnowszy program?"
Dziwaczny musiał zrobić wszystko, aby dzieci nie rozpoznały jego prawdziwego zamiaru, więc przyznał im rację i przygotowywał się do występu.

Z zawodu jestem specjalistą od wszystkiego.

Natychmiast Solaris pokrył się od zewnątrz kolorową reklamą cyrku. Kierowca trzymał w ręku megafon i zapraszał wszystkich do wzięcia udziału w prapremierze występu klauna, który miał rozśmieszyć wszystkich do granic szerokości aparatu śmiechodtwórczego. Ludzie pchali się i wchodzili drzwiami i oknami. Wokół słychać było tandetną muzykę, a młode asystentki artysty tańczyły i podnosiły nogi dotykając czubkami butów barierki biegnące tuż pod zadaszeniem. Widownia klaskała, a Dziwaczny w rudej peruce i z czerwonym nosem rozpoczął przedstawienie. Nikt nie mógł oderwać oczu od klauna-artysty, i nikt nie zdawał sobie sprawy z rozpoczynającego się procesu. Ukradkiem do autobusu weszło kilka cyganiątek, dzieci, których spryt i przebiegłość nie licowała z ich anielskimi twarzyczkami. Natychmiast się rozdzielili i czmychając pod nogami, między rękami, po barierkach i siedzeniach, chwytali łapko-rzepkami wszystko co cenne. Zegarki, portmonetki, dokumenty, telefony, łańcuszki, pierścionki, wszystko, co cenne i błyszczące, zaczęło znikać i chować się w chwytnych łapko-rzepkach urwisów. Dziwaczny wchodził w decydującą część występu, gdy jedna kobieta podniosła lament, druga zaczęła krzyczeć w wniebogłosy, trzecia płakać a czwarta panikować. Ludzie spoglądali na ręce i nie mogli znaleźć liczników czasu. Nawet kierowcy zaginęła kierownica, i w ten sposób zguba przedsiębiorstwa komunikacyjnego stała się sprawą ogółu, bo pojazd zaczął przyśpieszać jakby brał udział w czwartej części "Speeda", tyle że nikt nikogo nie porwał.

Chwytali łapko-rzepkami wszystko, co cenne.

Wtem autobus się zatrzymał, a fala pasażerów wylała się na ulicę. Przypadek zdecydował o tym, że miejsce akcji przeniosło się w pobliże WORD-u. Dziwaczny ulotnił się i skierował w stronę ośrodka. Tam, niczego nie świadomi egzaminatorzy egzaminowali, kasjerki kasowały i liczyły, sprzątaczki sprzątały a bufetowa obsługiwała bufet. Każdy wykonywał to, co do niego należało. Dziwaczny podszedł do placu egzaminacyjnego i ulokował się w pomieszczeniu razem z młodzieżą oczekującą na egzamin. Badawcze oko kamery obserwowało oczekujących i nie wiadomo z jakiego powodu swoją uwagę skierowało właśnie na dziwnego osobnika. Obiektyw za pomocą sterowania skierował się na Dziwacznego, na nim zatrzymał uwagę, zaczął przybliżać i wyostrzać interesujący go obiekt i podawać surowe informacje do centrum dowodzenia, by mogły być zanalizowane. W centrum dowodzenia zabawnie nazwanego "Ochrona" siedziało dwóch starszych panów w wieku emerytalnym, którzy wpatrywali się w pół tuzina monitorów, z których połowa podawała obrazy z placu manewrowego, a druga część wskazywała na wnętrza obiektów. I właśnie w jednym z tej drugiej połowy ekranów przypadkiem utkwił nie najlepszy już wzrok starszego kierownika ochrony, który takimi słowy zwrócił się do swojego podwładnego:
"-Janusz, popatrz no, tam, na siódemce, czekaj no, dam zbliżenie, o tam, jaki dziwaczny człowiek, oko jakby podbite, widać tylko pół twarzy, włosy w kosmykach potargane, i jako jedyny z całej gromady oczekujących nie denerwuje się, to musi być jakiś tajniak, czekaj no..." - mówił tak do kolegi, a jego lewa ręka zmierzała w stronę czerwonego przycisku, na którym dużymi białymi literami widniał napis "ALARM".

W centrum dowodzenia: "to musi być jakiś tajniak".

3 kwietnia 2010

Rozdział 21, Czyli krótki sprawdzian z parkowania po mieście

Minęło już kilkanaście godzin nauki jazdy praktycznej, i nadszedł najwyższy czas na to, by nauczyć się parkować w mieście. Moja dotychczasowa jazda po mieście nie była najlepsza. Miałem problemy z gasnącym samochodem, nie mogłem utrzymać prędkości 50 km/h i cały czas ją przekraczałem, jeździłem chaotycznie i nieracjonalnie, a zwłaszcza nadal przekraczałem przepisy ruchu drogowego, bowiem przejeżdżałem po niedozwolonych znakach drogowych poziomych, nie ustępowałem pierwszeństwa pieszym i innym uczestnikom ruchu, wreszcie nie stosowałem się do sygnalizacji świetlnej (ale sporadycznie!) i znaków pionowych, które wprost nie zauważałem. Wciąż tylko słyszałem "dlaczego tak pojechałeś?", "dlaczego nie ustąpiłeś pierwszeństwa?", "dlaczego nie zastosowałeś się do znaku drogowego?", wciąż "dlaczego" i "dlaczego". Ale jeździliśmy po mieście, gdyż czas leciał, a musiałem nauczyć się jeździć. Na domiar złego wybrałem na naukę jazdy zimę, która w tym sezonie była surowa z obfitymi opadami śniegu. Śnieg wciąż padał i padał, prawie zawsze nam towarzyszył, a my, nie zważając na niego, wciąż jeździliśmy i wciąż "dlaczego".

Nie stosowałem się do sygnalizacji świetlnej.

Nadeszła i ta godzina, podczas której miałem się nauczyć parkować w warunkach miejskich. Był to chyba najbardziej stresujący okres dla mojego instruktora. Już nie żartował ze mną, ale bardzo skupiony zwracał uwagę na każdy szczegół zmieniającej się sytuacji drogowej. Jeździliśmy powoli wąskimi ulicami osiedli i krążąc jak sępy szukaliśmy bezpiecznego miejsca do nauki parkowania, a przy tym takiego, przy którym znajdowałaba się urozmaicona sytuacja drogowa w postaci zaparkowanych samochodów. Toczyłem się wiec wolno na dwójce wyszukując razem z mistrzem miejsca do parkowania, a gdy takie się znalazło, mistrz zwężał powieki, wyostrzał wzrok i badawczym spojrzeniem analizował wszystko wokół, by po otrzymaniu informacji z centrali powiedzieć: "zaparkujemy tam", "spróbujmy za tamtym czerwonym", "to miejsce będzie dobre" itp, itd.

Mistrz analizował wszystko wokół.

Gdy wskazał mi już cel, natychmiast zredukowałem bieg do pierwszego i wolno dochodząc miejsca zatrzymania, obserwowałem, czy nie jedzie żaden pojazd na drodze i czy żaden nie próbuje opuścić parking. Gdy miałem skręcić, powiedzmy w lewo, gdzie znajdowała się wolna przestrzeń asfaltu czy kostki, sygnalizowałem zawczasu światłami kierunkowskazu chęć wykonania skrętu, po czym rozejrzawszy się w około, bardzo z wolna, na pół sprzęgle, podjeżdżałem starając się za wszelką cenę zmieścić między dwoma zaparkowanymi pojazdami, i zarazem pozostawić je w stanie pierwotnym. Nie było to łatwe. Najpierw spoglądałem w lewy przód mojej Peugeot, by nie zahaczyć prawego tyłu czy przodu po mojej lewej samochodu zaparkowanego z lewej, gdy zaś minąłem w trakcie równomiernego skrętu lewym bokiem jeden samochód, moja uwaga natychmiast się przeniosła na prawy przód Peugeot i lewy tył zaparkowanego pojazdu czy część samochodu stojącego po prawej. Gdy i ten manewr udało się zrealizować, w lusterku bocznym po stronie kierowcy obserwowałem tył pojazdu, a także tył w lusterku po stronie pasażera. Gdy natomiast dojeżdżałem do końca wyimaginowanej koperty, prostowałem zarazem kierownicę i zatrzymywałem się tuż przed linią krawężnika. Oczywiście musiałem pamiętać, by pozostawić po obu stronach mniej więcej tyle samo miejsca, by można było wysiąść z pojazdu. Gdy zaś miałem wyjechać z takiego miejsca, musiałem wpierw włączyć prawy kierunkowskaz, by zasygnalizować wyjazd na drogę, następnie wyjeżdżać bardzo powoli na biegu wstecznym przy kierownicy na wprost, zaś gdy znalazłem się tak względem zaparkowanych pojazdów, bym móc rozpocząć obrót kierownicą w prawo, robiłem to, jednak uważnie obserwowałem jednocześnie obie strony swojego pojazdu, by nie znalazły się w trajektorii skrętu na linii wyznaczającej maski stojących samochodów. Gdy już wyjechałem na drogę, włączałem oczywiście bieg pierwszy, później drugi i ruszałem w poszukiwaniu następnego miejsca parkingowego, gdzie powtarzaliśmy czynność parkowania, której schemat był wyznaczany każdorazowo przez warunki terenowe.

Spoglądałem w lewy przód, by nie zahaczyć prawego tyłu.

Opisać wszystko jest prosto, ale wykonać nie. Dlatego, oj namęczyłem się, namęczyłem, zanim pojąłem i nauczyłem się tego wszystkiego. Byłem blisko zarysowania stojących blaszanych przeszkód, walczyłem z przykuwającymi uwagę myślami niezwiązanymi, a niczym nauczyłem się parkować równomiernie, musiało minąć sporo czasu, i minęło. Każdy manewr parkowania był bacznie obserwowany przez instruktora, każdy był komentowany i krytykowany, wreszcie każdy stawał się chwalony. A ja, Grzegorz Dziwaczny, mimo tego, że wciąż mi się coś nie udawało, musiałem przyznać, że w gąszczu porażek zakwitnie i czasem jakiś mały, malutki, maluteńki sukces. I takim sukcesem była nauka parkowania w warunkach miejskich, którą to umiejętność doprowadziłem do poziomu codziennego kierowcy. Dziwaczne są moje perypetie, kiedy coś, co zazwyczaj udaje mi się dziwacznie, staje się tym, co zwyczajne.

Wreszcie każdy stawał się chwalony.

1 kwietnia 2010

Rozdział 20, Powrót na drogę

Doktor oszalał, a ja wróciłem do kontynuacji nauki jazdy. Miałem problemy z interpretowaniem tego wydarzenia, ale uznałem, że widocznie jestem zdrów wprost proporcjonalnie do stopnia zaawansowania choroby samego doktora. Pozwalało mi to stwierdzić, że mój stan zdrowia jest wystarczający, by ubiegać się o wymarzony dokument. Pewnie niektórzy z Czytelników zdają się zastanawiać nad tym, dlaczego nie ma w ogóle mowy o procedurze ubiegania się o prawo jazdy kategorii B, która wymaga tego, by każdy kursant przeszedł badania lekarskie, określające zdolność do prowadzenia pojazdów. Ku usprawiedliwieniu przemilczenia takiego faktu i samego badania chciałbym powiedzieć, że - jak można było wcześniej zauważyć - to nie ja, Dziwaczny, decyduję tu o kolejności tematów, które poruszam, ale Autor, a nie zawsze występuje zgoda co do takiej kolejności między nami.

To autor decyduje o kolejności tematów.

Powiem więcej, taka zgoda występuje rzadko. Gdy ja chcę poruszyć temat jazdy po mieście, autor narzuca mi temat wizyty u doktora psychiatrii, którą chciałem przemilczeć, gdy zaś mam ochotę opowiedzieć o badaniach lekarskich, autor pozwala mi mówić o mojej jeździe po mieście. Dlatego ten wpis będzie poświęcony fanaberiom autora, który bezwzględnie posługuje się moimi przeżytymi sytuacjami, by z wyrachowaniem ustalać kolejność zwierzeń. Można by powiedzieć, że występuje tu ewidentny konflikt między autorem a głównym bohaterem. Jeden włada nad formą i kolejnością, drugi nad treścią. Treść nie może być przedstawiona bez formy i kolejności, a kolejność i forma byłyby niczym bez treści. Nierzadko też występuje tu zjawisko cenzury ze strony autora, który pozwala mi pisać o wszystkim, co mieści się w tym, co w jego przekonaniu jest stosowne. Mam więc pewną wolność, ale w określonych granicach. To tak, jakby powiedzieć, że ryba jest wolna w rzece, ale o granicach rzeki decyduje nie ryba, ale wpływ ma na nie ukształtowanie terenu, zagospodarowanie urbanistyczne miasta, warunki pogodowe itd., a więc ktoś-coś inny. I ja, Grzegorz Dziwaczny jestem taką rybą, której pozostawiono pewną sferę swobody: mogę płynąć z nurtem rzeki, mogę płynąć pod prąd, podpływać do brzegu, jednego czy drugiego, jednak nie mogę wyskoczyć poza wodę na czas dłuższy, co skończyłoby się wiadomo czym.

Nie mogę wyskoczyć poza wodę.

I tu pozostają do omówienia przynajmniej dwie kwestie. Pierwsza dotyczy tego, że w zasadzie lepiej być rybą, która wie, że jest ograniczona, niż być rybą, która tego nie wie. Zgadzam się z tym stwierdzeniem. Zawsze jest lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć, nawet jeśli pociągałoby to za sobą więcej przykrych doświadczeń. Druga kwestia jest taka, że w zasadzie to nie można mówić tu o jakimś ograniczeniu ze strony autora, bo przecież pozwala on na zamieszczenie tu tych przemyśleń na temat samego ograniczenia. Czy to nie jest dowód na to, że takiego ograniczenia wcale nie ma? Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka oczywista, jak się wydaje. Można zarówno zaprezentować argumenty za, jak i przeciw tej tezie. Otóż może autor pozwalać mi publikować te wszystkie krytyczne uwagi tylko po to, by stwarzać pozory wolności, a w rzeczywistości ograniczać o wiele poważniejsze uwagi pod jego adresem. Można i rzec coś zupełnie odwrotnego, a więc to, że pozwalając mi wypisywać te rzeczy, pozwala mi na to, co jest dla samego autora najtrudniejsze i wymaga największego wysiłku, by to zaakceptować, a więc największej z jego strony sfery wolności, co świadczy o tym, że mam pełną wolność słowa, a że podnoszę tutaj takie kwestie, jest dowodem na to, że albo nudzę się, albo nie mam o czym pisać i brakuje mi już pomysłów, dlatego kreuję pozorny konflikt. Sprawa nie jest zatem oczywista i wymaga uważnego śledzenia postępowań autora, jak i głównego bohatera, co być może przyniesie odpowiedź na powyższe wątpliwości i pozwoli przychylić się do jednego ze stwierdzeń.

Sprawa nie jest taka oczywista.

A teraz opowiem pokrótce, bowiem czasu zostało już niewiele, o pewnej jeździe po mieście, która o mało co nie skończyłaby się totalną klęską. Spotkaliśmy się z instruktorem i Peugeot pewnego dnia około południa. Jeździliśmy ulicami miasta, z prędkością nie przekraczającą przepisowych 50 km/h. Jazda sprawiała mi przyjemność i nic nie zapowiadało zbliżającej się porażki. Przed nami rozciągało się przecinające jezdnię przejście dla pieszych, którego widoczność nie była niczym ograniczona. Obok poruszał się inny samochód. Takiej okazji nie mogłem przepuścić! Moja stopa stawała się coraz cięższa i cięższa, a jej ciężar spoczywał coraz częściej na pedale gazu. Nie mogłem odpuścić i zacząłem wyprzedzać towarzyszący pojazd. Poczułem się jak na wyścigu, gdzie wygrać mógł tylko jeden. Nacisnąłem gaz i zacząłem wyprzedzać swojego konkurenta. Wtem, z niewiadomych mi powodów konkurencyjny samochód, kamienice wokół, drzewa, chodniki i spacerujący wokół ludzie cały świat, zamiast znikać za nami, zatrzymał się, a nawet więcej, zaczął uciekać do przodu. To dziwne wydarzenie zaskoczyło mnie i nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Konkurent wygrał, a my ... staliśmy w miejscu. Okazało się, że wszystko, zamiast się cofać, dlatego stanęło, bo instruktor chciał mi dać nauczkę, i tuż przed światłami nacisnął hamulec. Dlaczego zachował się w ten sposób? Na odpowiedź nie musiałem długo czekać, bowiem natychmiast po tym wydarzeniu powiedział:
"-Dziwaczny, zapamiętaj raz na zawsze, że nigdy, ale to nigdy nie wyprzedza się pojazdów przed przejściem dla pieszych!!!"

Poczułem się jak na wyścigu.

29 marca 2010

Rozdział 19, Testowanie manekinów

Po przygodzie z udziałem Misia Uszatka postanowiłem pójść do lekarza. Nie, żeby od razu coś mi dolegało, ale tak dla pewności, czy jestem zupełnie zdrów. Psychiatra mieścił się w dużym szarym budynku, właściwie molochu po jakieś dawnej fabryce. Szedłem długimi korytarzami i szukałem gabinetu z wywieszką "Poradnia zdrowia psychicznego". Każdy korytarz dokądś prowadził, każdy krył po obu stronach rząd drzwi, każdy był wejściem w inny świat. Szedłem korytarzem i nie mogłem nic znaleźć, a zwłaszcza nie mogłem siebie odnaleźć. Drzwi, każde w różnych odcieniach bieli i o różnych szerokościach zapraszały, by je otworzyć obiecując kryć za sobą inną ponętną tajemnicę. Ja jednak szukałem tych jedynych i w końcu je odnalazłem. Uchyliłem je nieznacznie uprzedzając cichutkim pukaniem wszystkich, którzy mogli się kogoś spodziewać, że ktoś przyszedł.

Drzwi obiecały kryć za sobą tajemnicę.

Doktor, poważny, dostojny, w białym fartuchu siedział dumnie rzucając pewne spojrzenia zza srebrnej oprawy okularów i pytał wchodzącego wzrokiem, w czym mógłby pomóc. Jakby mógłby. Wokół wisiały złote ramy oprawiając rozliczne dyplomy, każdy ważniejszy od innego, każdy inny kreślący złote ramy kariery doktora. Nieśmiało podszedłem, przedstawiłem się i usiadłem na krześle, kuląc się w sobie samym i malejąc z każdą minutą. Powaga doktora sprawiała, że gdy jego persona z każdą minutą się powiększała, moja skromna osoba w tym samym czasie z żelaznym prawem odwrotnie proporcjonalnie ulegała zapaści w sobie samej. Brakowało mi siebie i nic nie wskazywało, że miałbym być choć odrobinę więcej niż mniej. W końcu, gdy zegary zaczęły nudzić się brakiem odpowiedniego rytmu po stronie odpowiadającej im natury, doktor odezwał się:
"-Widzę Dziwaczny, że jesteś nieźle pokręcony. Choć twoja karta pacjenta w zasadzie nic nie mówi, bo jakże miałaby, skoro jest pusta, to jednak nie da się nie zauważyć, że jesteś stworzeniem anormalnym, a bycie zwyczajnym przychodzi ci z trudem. Połóż się na kozetce, rozluźnij, odpowiadaj na moje pytania, a spróbuję ustalić diagnozę".

Zegary zaczęły nudzić się brakiem odpowiedniego rytmu.

Cóż miałem robić? Położyłem się, zamknąłem oczy i dałem się unieść sytuacji i chwili gotów na wszystko, nawet na cokolwiek, byle by pomóc, dać jakieś wskazówki doktorowi, który mógłby odnaleźć już dawno skrytego czy zagubionego siebie w samym sobie.
"-Zapomnij o tym, gdzie jesteś i po co przyszedłeś, skup się i zrelaksuj, policzę do trzech a ty spróbuj być nie więcej jak słuchem" - powiedział władczym, acz spokojnym głosem.
"-Jeden...jesteś senny...dwa zapadasz w sen...trzy...śpisz...a ja jestem początkiem i końcem twych snów..."
Raz, dwa, trzy...słyszę stukot maszyn...raz, dwa, trzy...taśma przesuwa się w kierunku wielkiego ramienia robota, który coś wierci, przykręca, przekłada i zakłada...raz, dwa, trzy...leżę na taśmie, obok mnie dziesiątki pomarańczowym manekinów...raz...suniemy się w kierunku ramienia...dwa...powoli podjeżdżam pod ramię, ono otwiera się, przechodzi, dotyka i łączy jedno przedramię z resztą ręki, później wszystko razem spawa i przykręca do korpusu...trzy...przesuwam się dalej na taśmie. Jadę i jadę, taśma zakręca, przechwytuje mnie inny robot, nie ma wokół ludzi, jest tylko hala, manekiny i maszyny. Podjeżdżam do innego ramienia, które precyzyjnie zwraca się do mnie, ogląda mnie okiem kamery, dotyka, lekko poszczypuje, okrąża wokół i stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, wypuszcza dalej. Sunę dalej, a razem ze mną inni, wszyscy jednakowi choć każdy inny.

Raz, dwa, trzy...słyszę stukot maszyn.

Dojeżdżam do końca taśmy. Tam czeka maszyna, która delikatnie podnosi mnie, włącza, naciska guziki i sprawdza, czy działam zgodnie z jej instrukcjami. Gdy wszystko się zgadza, przenosi mnie do specjalnie przygotowanego opakowania, kładzie i pakuje, zaklejając taśmą górną pokrywę. Jest ciemno. Nic nie widać. Nie mam poczucia czasu i miejsca, poza tym, że jestem zapakowany i się przemieszczam...najpierw samochodem, bo trochę tłukło, później przenieśli do innego samochodu i dalej wywieźli, ale już za granicę, bo przestało tłuc jak jechaliśmy, wreszcie płynęliśmy statkiem, bo kołysało, a zmierzaliśmy na północ, bo robiło się coraz zimniej. Dojechaliśmy, zaczęli nas wysadzać, przenosić, wokół słyszało się głosy ludzi, wreszcie ustawili mnie w jednym miejscu i pozostawili na kolejny bliżej nieokreślony interwał czasowy. Czekałem i czekałem i doczekać się nie mogłem. Słyszę głosy, trzy, otwierają pudełko, wyjmują delikatnie, sprawdzają czy wszystko w porządku. Wszyscy trzej w fartuchu.
"-Spokojnie, sprawdzimy za twoją pomocą granice wytrzymałości innej rzeczy, a dzięki temu przyczynisz się do poprawy bezpieczeństwa. W pewnym sensie dołożysz malutką cegiełkę do sumy dobra na świecie. Twoje życie nie będzie bezcelowe. Zginiesz nie na marne. A to już nie byle co. Wielu było przed tobą, co ginęli niepotrzebnie, w niewłaściwej chwili i w niewłaściwym miejscu, wielu było też tych, którzy ginęli, a nikt tego nie zauważył. Ginęli na marne. Z tobą tak nie będzie. Jesteś jedyny, i nie pozwolimy ci umrzeć niepotrzebnie" - mówili do mnie przepraszająco i podtrzymując na duchu. "Mogę zginąć, byle za ideały i dla ludzkości" - pomyślałem.

Nie mam poczucia czasu i miejsca.

Dwóch mężczyzn wzięło mnie i nieśli w pewnym kierunku, trzeci zniknął, by się po chwili pojawić. Podjechał rzeczą ku nam. Wsadzili mnie za kierownicę i zapieli pas bezpieczeństwa. Samochód był naszpikowany elektroniką i kamerami. Był zdalnie sterowany. Ręce miałem ułożone na kierownicy. Nie mogłem się poruszać. Byłem zamknięty i nic nie mogłem zrobić. Samochód ruszył, rozpędził się i jechał, coraz szybciej i szybciej...a ja jechałem razem z nim i szybkości nie mogłem się nadziwić. Wtem zauważam, że jedziemy wprost na betonową ścianę. Ostatkiem sił zmuszam się i próbuję się uwolnić. Udaje mi się odpiąć pas bezpieczeństwa, już łapię za klamkę, by wyskoczyć...za późno...samochód rozbija się o ścianę, a ja lecę i lecę, przelatuję przez szybę, i lecę na spotkanie z gęstością ścian i podłoża, zostawiając za sobą wszystko, co minione, lecę i czekam na najgorsze...bum. Wyrywam się spocony z łańcuchów hipnozy i krzyczę, a doktor krzyczy razem ze mną. W ten sposób Grzegorz Dziwaczny miał ustaloną pierwszą diagnozę w życiu, gdy pozostał on wciąż sobą, a doktor oszalał.

Jedziemy na wprost na betonową ścianę.

27 marca 2010

Rozdział 18, Miś Uszatek policjantem

Wybraliśmy się z Peugeot w stronę słońca, szybując wyżej i coraz wyżej. Niebo stało się autostradą bez ograniczeń, a my beneficjentami korzyści płynących z tak dalekosiężnej podróży. Wciskałem pedał gazu coraz mocniej i mocniej, a biegi zmieniały numerację na coraz wyższą dając się ponosić mojemu brakowi wyobraźni. Nie przeszkadzały nam latające bociany, które przecząco kiwały dziobami wyrażając dezaprobatę wobec naszego braku rozwagi. Promienie zachodzącego słońca przysłaniały mi niebieską drogę, na której trudno było rozeznać się z czegokolwiek. Ale pal licho!, liczy się zabawa i kumulacja wrażeń rozbijanych o przednią szybę i oplatających boki samochodu, wchodzących w każde jego szczeliny, by dojść przez kierownicę i ręce wprost do mojej głowy, w której dało się tylko odtworzyć "szybciej, szybciej i szybciej". Jechaliśmy i stwarzaliśmy idealne warunki czynu zabronionego, które można określić jednym słowem: "zagrożenie". Krążąca dopamina doprowadziła mnie do utraty racjonalnej kontroli nad pojazdem, a coraz mocniejsze dociskanie pedału gazu uwalniało coraz większe jej pokłady. Katastrofa była blisko, wręcz pachniało nieszczęściem.

Dopamina doprowadziła do utraty racjonalnej kontroli nad pojazdem.

Licznik prędkości zaczął się wyczerpywać, bowiem wskaźnik nerwowo oscylował w granicach podziałki i w każdej chwili gotów był rozbił szybkę i ze złości zaatakować kierowcę, który dopuścił się takich przeciążeń. Wydawało się, że nie ma już wyjścia, gdy wtem pojawił się na horyzoncie policjant z drogówki, którym był ... Miś Uszatek. Zobaczywszy mnie i otrzymawszy komunikat o przekroczeniu prędkości, począł machać do mnie lizakiem, którego czerwony kolor wzywał mnie do zatrzymania i zarazem ostrzegał przez grożącymi konsekwencjami zlekceważenia tego polecenia. Począłem wyhamowywać, i potulnie zjechałem ku funkcjonariuszowi, który podchodząc do samochodu odezwał się a właściwie zanucił na początek pojednawczo takimi słowy:
"-Jestem sobie mały miś, gruby miś, znam kierowców nie od dziś, jestem sobie mały miś, śmieszny miś, znam kierowców nie od dziś. Posterunkowy Miś Uszatek. Prawo jazdy proszę i dowód rejestracyjny pojazdu."
"-Panie posterunkowy Uszatku, chciałbym zaznaczyć, że jestem pana wielkim fanem i obejrzałem wszystkie dobranocki z pana udziałem. Czy wobec tego może dać mi pan autograf i istnieją jakieś okoliczności łagodzące?" - zapytałem z uśmiechem i litością kierując spojrzenie pełne pokory w stronę misia.
"-W zasadzie popełnił pan tyle wykroczeń, że trudno tu mówić o jakiś okolicznościach łagodzących. Powinienem pana zaaresztować, jednakże z uwagi na to, że moje przygody śledzi niezliczona rzesza dzieci, którym nie można pokazywać obrazów epatujących przemocą, a świat powinno przedstawiać się zawsze jako piękniejszy niż ten, jaki jest rzeczywiście, to umówmy się tak, że zatrzymałem pana tylko po to, by pouczyć i przypomnieć o ważnych sprawach związanych z bezpieczeństwem jazdy. Zgoda?" - wysunął propozycję nie do odrzucenia, na którą nie mogłem nie przystać.

Policjantem z drogówki był ... Miś Uszatek.

Jechałem drogą w kierunku miasta, i zbliżałem się do tablicy informującej o rozpoczynającym się obszarze zabudowanym. Obok siedział instruktor, który pierwszy zauważył policjanta na drodze.
"-Patrz Dziwaczny - powiedział - kto stoi ubrany na niebiesko?". Skierowałem spojrzenie na prawo i zauważyłem rzecz niebywałą: z drogi machał mi lizakiem ... Miś Uszatek, który w stroju policjanta nakazywał mi zatrzymanie się i poddanie kontroli. Zjechałem ku niemu, a on podchodząc do nas zanucił taka piosenkę:
"-Jestem sobie mały miś, gruby miś, znam kierowców nie od dziś, jestem sobie mały miś, śmieszny miś, znam kierowców nie od dziś. Posterunkowy Miś Uszatek." Uśmiechnąłem się z rysującą się na twarzy pewnością kierowcy, który jadąc przepisowo nie ma powodów do obaw i odrzekłem:
"-Dzień dobry posterunkowy Uszatku. W czym mogę pomóc?" Miś śmiejąc się życzliwie odpowiedział: "-To jest tylko rutynowa kontrola i nie ma powodu do obaw. Chciałem się tylko upewnić, czy macie zapięte pasy. Jako posterunkowy Uszatek chciałbym spytać, czy wiesz może Dziwaczny, kto ma obowiązek korzystania z pasów bezpieczeństwa podczas jazdy samochodem osobowym, pomijając osoby zwolnione przepisami z ich użycia? A. tylko kierujący pojazdem, B. wszystkie przewożone osoby, czy C. tylko osoby na przednich siedzeniach?" To pytanie nie sprawiło mi żadnych trudności i odpowiedziałem: "-Wszystkie osoby mają taki obowiązek Uszatku." Posterunkowy Uszatek na to: "-Doskonale Dziwaczny, masz rację. Pamiętajcie o tym, a Wy, kochane dzieci pamiętajcie o tym, by zawsze jeździć w foteliku ochronnym czy innym urządzeniu przystosowanym do ochrony podczas jazdy, jeżeli nie macie więcej niż 12 lat i nie przekraczacie 150 cm wysokości! Dobranoc."
"-Również i ja, Grzegorz Dziwaczny, życzę Wam dobranoc dzieci" - odpowiedziałem, po czym pojawiły się napisy końcowe., a w tle można było słyszeć takie słowa piosenki: "Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci/Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci".

To tylko rutynowa kontrola i nie ma powodu do obaw.


24 marca 2010

Chwila odpoczynku od perypetii Dziwacznego

Rozdział 17, Ku zachodowi słońca

Zdolność panowania nad rzeczami miała potwierdzić się już niebawem, bowiem Grzegorz Dziwaczny zmierzał w kierunku placu manewrowego, gdzie miał poznać kilka elementów koniecznych do opanowania manewrów drogowych związanych z parkowaniem i jazdą wstecz. Peugeot jak zwykle czekała przeciągając się głaskana popołudniowymi promieniami słońca. Zjawiłem się jak zwykle punktualnie, czyli kilka minut po wyznaczonej godzinie spotkania. Ledwie zasiadłem za kierownicą, usłyszałem następujące słowa:
"-Dziś nauczę pana manewrów parkowania oraz jazdy łukiem."- odezwał się starszy instruktor, który zorientowawszy się, że młodszy instruktor znacznie uszczuplił jego pulę godzin nauki jazdy przysługującą Dziwacznemu, cudownie ozdrowiał i powrócił na poprzednio zajmowane stanowisko. Nie miałem nic przeciwko nauce nowych elementów prowadzenia pojazdu i przystąpiliśmy do treningu.

Peugeot jak zwykle czekała przeciągając się głaskana popołudniowymi promieniami słońca.

Rozpoczynałem powolną jazdę na tzw. pół-sprzęgle. Staczałem się z delikatnego wzniesienia w kierunku łuku skręcającego w prawo i usiłowałem się zatrzymać tuż przed słupkami. Z początku nie były to łatwe ani przyjemne doświadczenia. Samochód gasł, jakby pokazując brak energii, następnie usiłował za wszelką cenę najechać na jedną z linii bocznych biegnących równolegle do prosto-łuku, jak gdyby był w stanie wskazującym na spożycie niedozwolonych płynów, wreszcie, na domiar złego, usiłował najechać kilkakrotnie na słupki wyznaczające linię zakończenia kopert, jak słoń w składnicy porcelany. Wielce byłem zaskoczony takim zachowaniem pojazdu, i z trudem próbowałem go zdyscyplinować. Peugeot jak wielka słonica zdawała się nie przejmować moimi uwagami i ukazywać granice swojego nieposłuszeństwa. Aż do czasu, kiedy nastąpił przełom. Znudzona wciąż na nowo powtarzaniem tych samych sztuczek postanowiła okazać mi swoją łaskawość i tak uważnie i skrupulatnie wykonywała moje polecenia, że stała się częścią mnie. Granice moich stóp wyznaczały granice jej kół, granice mojej sylwetki dokładnie pokrywały się z obrębem jej kształtów. Staliśmy się dwu-jednością. Kreśliliśmy ruchy z dokładnością ruchów ręki chirurga podczas skomplikowanej operacji.

Peugeot postanowiła okazać mi swoją łaskawość.

To były najpiękniejsze i najdoskonalsze łuki, jakie kiedykolwiek zostały wykonane przez adeptów nauki jazdy. Będąc dwu-jednością wiedzieliśmy, że tworzymy nową jakość prosto-łuków podnosząc poziom wykonywanych zadań do niespotykanego nigdy wcześniej. Robo-mentor był wielce zdziwiony, ale i zadowolony z postępów swojego podwładnego. Wszystko układało się doskonale, bo produkcja prosto-łuków szła pełną parą kładąc na przesuwaną taśmę dzieła sztuki wykonywanych manewrów. Teraz kierownik produkcji zarządził wprowadzenie do fabryki nowego elementu jazdy, i cała załoga skupiła się na przygotowaniach do niego: do wykonania manewru parkowania równoległego tyłem. Poziom trudności wykonania tego elementu zdawał się deprymować całą załogę. Kierownik chodził nerwowo po fabryce i tłumaczył to, jak poprawnie wykonać manewr:
"-Pamiętaj Dziwaczny, podjeżdżasz do przodu, ustawiasz się na wysokości około 50 cm od tyłu pierwszego pojazdu i pozostawiasz 50 cm szerokości między wami. Ustawiasz wsteczny bieg i cofasz powoli na pół-sprzęgle. Jednocześnie obserwujesz prawy tył pojazdu przez boczną prawą szybę drzwi tylnych i gdy znajdziesz się na wysokości pierwszego zaparkowanego pojazdu, wykonujesz obrót kierownicą do oporu w prawo, czyli półtora pełnego obrotu, i swoją uwagę skupiasz na prawym lusterku bocznym, które uprzednio obniżyłeś tak, by widoczna była w nim linia krawężnika. Następnie, cały czas kontynuując jazdę w takim samym tempie, po zaobserwowaniu w tymże lusterku tego, że klamka drzwi prawych tylnych znajdzie się na wysokości linii krawężnika, odbijasz kierownicą w lewo na pozycję początkową, pamiętając by znaczek lwa stał na łapkach, a nie na głowie, i obserwując lusterko cofasz się do momentu zrównania się klamki drzwi przednich po stronie pasażera z linią tegoż krawężnika, co ma być sygnałem, by kierownicę obrócić w lewo do oporu. Kontynuując cały czas jazdę obserwujesz, by linia klamek po prawej stronie pojazdu zrównała się z linią krawężnika, po czym przekręcasz kierownicą znowu w prawo prostując koła i delikatnie się cofając ustawiasz samochód w równych odstępach między pojazdami z przodu i z tyłu. W ten sposób wykonasz manewr poprawnie. Stajesz." - tłumaczył instruktor, a ja odpowiedziałem:
"-Aha, i co dalej?"
"-Dalej przygotowujesz się do wyjazdu pojazdem ówcześnie tak zaparkowanym. Wrzucasz więc bieg na jedynkę, ruszasz powoli, skręcasz energicznie w lewo, obserwując jednocześnie i sytuację na drodze i to, by prawym bokiem przodu pojazdu nie zahaczyć o tył samochodu zaparkowanego przed tobą i wyjeżdżasz płynie skręcając ponownie w prawo. Gdy już znajdziesz się na drodze, prostujesz kierownicę i jedziesz dalej. Oczywiście cały czas musisz pamiętać o tym, by każdy manewr sygnalizować odpowiednim sygnalizatorem kierunkowskazu. Zrozumiałeś? No to ruszamy!"

Kierownik tłumaczył jak poprawnie wykonać manewr.

Zrozumiałem, i spróbowałem wdrożyć to, co zostało mi przekazane. Próbowałem i próbowałem, cofałem się i cofałem, skręcałem i skręcałem, podjeżdżałem i poprawiałem, i wszystko wciąż od nowa, i wszystko wciąż od początku, wciąż to samo i wciąż ponownie ten manewr, by ostatecznie ... wykonać go poprawnie. Zdziwienie? Niepotrzebnie. Grzegorz Dziwaczny wykonał parkowanie równoległe, i każde następne było już coraz lepsze. Nieudolność zamieniała się w poprawność, poprawność w doskonałość, a doskonałość w rutynę. Byłem młodym wpół-doświadczonym rutyniarzem, co sprawiło radość wszystkim wokół. Wzruszona Peugeot w ramach podziękowań za doznanie tak nieoczekiwanych przeżyć podniosła jak ptak skrzydła drzwi i zwracając się w kierunku słońca przygotowała się do lotu, a ja razem z nią, jak pilot samolotu, zasiadłem za sterami, i odlecieliśmy daleko, daleko, w kierunku zachodzącego słońca.

Odlecieliśmy w kierunku zachodzącego słońca.